Zgodnie z przewidywaniami brytyjski premier przegrał w środę dwa głosowania w Izbie Gmin. W pierwszym (składającym się z trzech czytań) stracił szansę na „no deal”, którym chciał straszyć Unię w negocjacjach. Jest już pewne, że parlament uchwali ustawę nakazującą rządowi zwrócenie się do Brukseli z wnioskiem o pozostanie we wspólnocie przez kolejne trzy miesiące, czyli do 31 stycznia 2020 r. Prawo uzyska do końca tygodnia akceptację królowej.
W drugim głosowaniu Izba odrzuciła wniosek o przedterminowe wybory – nie było wymaganych dwóch trzecich głosów. Johnson stoi obecnie na czele mniejszościowego rządu (minus 41 mandatów), energicznie domaga się „przerwania paraliżu” i wyborów już 15 października. Dlatego wystąpił dziś w Yorkshire z orędziem, apelując znów do Partii Pracy, by na to przystała.
Johnson demagogicznie twierdzi, że opozycja boi się wyborów. Wyśmiewa Jeremy’ego Corbyna, twierdząc, że „ma cykora” i „zachowuje się jak panienka”. To hasła, które może kupić jego potencjalny elektorat – twardzi zwolennicy brexitu w robotniczych rejonach i na prowincji północnej Anglii.
Czytaj także: Wyciekł tajny raport o katastrofie po brexicie bez umowy
Wybory, czyli zatrute jabłko
Prawda jest oczywiście inna. Oferta wyborów to „zatrute jabłko”, jak to określił, odwołując się do bajki Andersena, Jeremy Corbyn. Większość posłów Partii Pracy chce po prostu pokonać podzielonych konserwatystów ich własną bronią – wyrachowaniem. Jeden z nich nazwał tę taktykę „duszeniem Borisa w sosie własnym”. Laburzyści boją się, że premiera – który lekką ręką zawiesił parlament na pięć tygodni, i to w momencie wielkiego kryzysu – stać na największe wiarołomstwo: niewprowadzenie w życie uchwalonej przez posłów ustawy eliminującej wariant „no deal” i zaniechanie, pod dowolnym pretekstem, wyprawy do Brukseli.
Laburzyści są raczej gotowi przystać na wybory, ale dopiero po wcieleniu w życie nowej ustawy. A więc po szczycie w Brukseli 17 października, gdzie upokorzony Johnson będzie musiał prosić o kolejne odroczenie brexitu.
Dżokery, asy i blotki
Jak ułożą się sprawy w poniedziałek? Nie jest to pewne. Gdyby rząd zgłosił wniosek o nowe wybory na zasadzie ustawy z 2011 r. (przewiduje, że skrócenie kadencji Izby Gmin wymaga większości dwóch trzecich głosów), a Partia Pracy go nie poparła, Johnson nie miałby szans. Gdyby otoczenie Corbyna zdecydowało się na szybkie wybory i dyscyplinowało posłów, korzystny dla Johnsona wynik też nie byłby przesądzony. Dziesiątki posłów laburzystowskich może się bowiem zbuntować przeciw liderowi, podobnie jak niedawno konserwatyści rzucili wyzwanie Johnsonowi.
Premier ma w rękawie asa, choć tylko pozornie – na zasadach brytyjskiej niepisanej konstytucji, która przypomina reguły czarów z krainy Harry’ego Pottera, Johnson może zgłosić projekt krótkiej ustawy z żądaniem wyborów. Tu już nie potrzeba większości dwóch trzecich głosów, tylko zwykłej. Czy taką by uzyskał? To pytanie za 64 tys. dol.
Johnson brutalnie wyrzucił 21 posłów konserwatywnych z frakcji parlamentarnej. Wielu z nich nie ufa już „kłamcy” i chce mieć najpierw pewność, że 31 października nie nastąpi „no deal”. Przeciwko wyborom, nawet kosztem konfliktu z Corbynem, opowiada się co najmniej kilkudziesięciu posłów Partii Pracy („za” są posłowie ze Szkockiej Partii Narodowej SNP).
Poniedziałek będzie więc kolejnym dramatycznym rozdziałem politycznego horroru pod roboczym tytułem „Brexit i inne szaleństwa Anglików”. Wydaje się, że jeśli opozycja zachowa jedność i wzmocnią ją rebelianci konserwatywni, Johnson może nie uzyskać nawet tej zwykłej większości.
Poza tym opozycja może wyrzucić swojego dżokera: wniosek o wybory w trybie zwykłej ustawy otwiera drogę do poprawek, a jedną z nich jest przesunięcie elekcji na dzień po 31 października. Dla Johnsona taka gra jest nic niewarta. Wydaje się zresztą, że chodzi mu już tylko o demagogię przedwyborczą i powoli godzi się z myślą, że samo głosowanie odbędzie się na początku listopada.
Boris uduszony do miękkości
Ale wtedy „duszony w sosie własnym” byłby już odpowiednio miękki – udałby się do Brukseli z wnioskiem o odroczenie brexitu albo nie dochował terminu, co wykorzystałaby przy urnach Partia Brexitu Nigela Farage′a. Johnson miałby więc przed sobą jeszcze większy kryzys w partii. Albo czekałby ją wręcz rozłam. Stu posłów z grupy One Nation zwróciło się do premiera, by przywrócił do klubu posłów-rebeliantów.
Dziś premier przyjął kolejny cios. Jego rodzony brat Jo Johnson zrezygnował z kariery politycznej, dla interesu narodowego poświęcając więzy rodzinne – złożył mandat i ustąpił ze stanowiska ministra ds. uniwersytetów, ostro krytykując Borisa. Jo jest znanym konserwatywnym przeciwnikiem brexitu. Brak zaufania brata nie przysporzy Borisowi punktów w sondażach.
Nie oszczędza go nawet konserwatywny, choć proeuropejski zwykle „The Times”. Ukazała się nowa karykatura: na progu Downing Street stoi wpływowy doradca szefa rządu Dominic Cummings. W klatce dla zwierząt zaś Boris w postaci pieska z białą grzywą, umalowanymi na czerwono ustami i wywalonym jęzorem. To aluzja do przybłędy, którą Johnson i jego młoda partnerka niedawno przygarnęli. Ale pal sześć tę aluzję. Ważniejsza jest inna: oto premierem rządzi niewybrany przez nikogo brutalny strateg, nazywany już Rasputinem z Downing Street, który spuszcza Borisa ze smyczy, niczym złego psa, w Izbie Gmin.
Johnson krzyczy do mikrofonu i przeklina. Niektórych wyborców to przekona, ale część osieroconych przeciwników brexitu może odejść w objęcia liberalnych demokratów. Konserwatyści zaczynają się orientować, że to, co uchodziło Johnsonowi jako merowi Londynu, wygląda śmiesznie, kiedy jest premierem. Powszechny jest brak zaufania do kluczącego i zmieniającego zdanie byłego publicysty „Daily Telegraph”, który wysysał swoje stories z Brukseli z dużego palca lewej ręki.
Karykatura z „Timesa” (autorstwa słynnego Petera Brooksa) mówi też wiele o wściekłości umiarkowanych torysów na czystki w partii i rewolucję. Na lekceważenie konstytucji. W samej Izbie odzywają się sugestie, by Johnson zwolnił doradcę, który nie ma wiele wspólnego z Partią Konserwatywną, choć uchodzi za znawcę cynicznej walki o władzę. Co pewnie kłamliwemu szefowi z 10 Downing Street imponuje.
Czytaj także: „Brytyjski Trump”. Czym nas jeszcze zaskoczy premier Johnson
Wielka niewiadoma
Problem jest też inny: spuszczony ze smyczy Boris gryzie na oślep, robi jednak coraz więcej szkody nie tyle rywalom z Partii Pracy, ile własnemu stronnictwu. Przykładem wyrzucenie z partii wnuka Churchilla i byłych ministrów, ale i zawieszenie prac parlamentu. Teraz genialny strateg Cummings i jego Johnson muszą się spieszyć, by zdążyć przepchnąć kolanem wniosek o przyspieszonych wyborach, które są ich ostatnią szansą na sukces.
Wynik tego głosowania jest kompletną niewiadomą, co przyznają badacze opinii publicznej. W okręgach jednomandatowych system większościowy wyrzuca do śmietnika głosy wszystkich nieco słabszych od zwycięzców. Jeśli liberałowie, zieloni i laburzyści dogadaliby się i nie wystawiali wzajemnie kandydatów w niektórych okręgach, premierostwo Johnsona mogłoby przejść do historii jako jedno z najkrótszych na przestrzeni ostatnich 300 lat. Ale Johnson wciąż szczeka i może uciec z brytfanny. Wówczas, na nieszczęście Brytyjczyków, proces „pieczenia w sosie własnym” zostanie przedwcześnie przerwany.
Porozumienie laburzystów i Szkockiej Partii Narodowej
Wieczorem w czwartek z Westminsteru nadeszły ważne informacje. Partia Pracy i Szkocka Partia Narodowa niemalże porozumiały się co do wotum nieufności wobec rządu Borisa Johnsona. Ma ono wielkie szanse powodzenia w Izbie Gmin. Do takiego wotum nieufności, jakie zgłosi Partia Pracy i SNP, wystarcza zwykła większość. Po tym Boris Johnson przestałby być premierem, by Izba Gmin w ciągu 14 dni mogłaby wybrać nowego szefa rządu dysponującego większością. Mógłby to być lider opozycji, zapewne Jeremy Corbyn albo np. Kenneth Clarke, sędziwy poseł wyrzucony właśnie z klubu konserwatywnego, który pełniłby funkcję przejściowego premiera rządu jedności narodowej.