Donald Trump zwolnił swojego doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego Johna Boltona. Ten ostatni twierdzi wprawdzie, że sam zrezygnował, ale w gruncie rzeczy to nieważne, kto był inicjatorem tej dymisji. Istotne, że Bolton jest już trzecim szefem Rady Bezpieczeństwa Narodowego (NSC) w ciągu niespełna trzech lat rządów Trumpa, który pożegnał się z posadą, kluczową w administracji USA. Przed nim funkcję tę pełnili emerytowani generałowie: Flynn i MacMaster. Takiego tempa fluktuacji na tym stanowisku najstarsi ludzie nie pamiętają. Prezydent oznajmił, że nie zgadzał z „wieloma sugestiami” swego doradcy, co nie było zaskoczeniem, bo z Białego Domu od dawna dochodziły przecieki na ten temat, więc odejście Boltona przewidywano od dłuższego czasu.
Czym podpadł Trumpowi John Bolton
Trump mianował Boltona, jednego z największych jastrzębi w amerykańskim establishmencie polityki obronnej i zagranicznej, półtora roku temu, bo odpowiadał mu jego unilateralizm – pogarda dla ONZ oraz układów i organizacji międzynarodowych, które jego zdaniem zanadto krępują Amerykę.
Kiedy jednak prezydent w ostatniej chwili odwołał atak na bazy wojskowe w Iranie, planowany w odwecie za zestrzelenie amerykańskiego drona, Bolton publicznie dał do zrozumienia, że popełniono błąd, bo należało uderzyć. W przeszłości wielokrotnie wzywał do zbombardowania irańskich instalacji nuklearnych. Kroplą, która przelała czarę goryczy, były rozmowy z talibami mające zakończyć wojnę w Afganistanie. Bolton był podobno wściekły, że Trump zaprosił ich nawet do letniej rezydencji w Camp David.
Negocjacje zostały zerwane, gdyż talibowie nie przestali atakować i zabijać Amerykanów, ale Bolton z zasady sprzeciwiał się samemu dialogowi z „wrogami Ameryki” i kłócił się w tej sprawie także z sekretarzem stanu Mikiem Pompeo, który skłonny jest zgadzać się z Trumpem we wszystkim. Zdymisjonowany doradca krytykował też niekonwencjonalną dyplomację prezydenta z Koreą Północną i jego spotkania z Kim Dzong Unem, które nie zahamowały zbrojeń Pjongjangu, a tylko legitymizowały ludobójczego dyktatora.
Izolacjonista za Boltona?
Bolton, ambasador USA przy ONZ za prezydentury George’a W. Busha, należał do czołowych neokonserwatystów w jego ekipie i gorąco popierał inwazję Iraku – krytykowaną przez Trumpa. Ma renomę polityka, dla którego nie ma „niepotrzebnych” zamorskich interwencji wojsk USA. Trump tymczasem parokrotnie deklarował, że za nic nie wciągnie Ameryki w kolejną wojnę, co podoba się jego wyborcom.
Jego dotychczasowe posunięcia – poza wstrzymaniem ataku na Iran wycofanie wojsk z Syrii – potwierdzają, że powoduje nim ostrożność, by nie rzec – impuls izolacjonistyczny. Taki sam, jaki kierował polityką nurtu America First w latach 30., z silnym wtedy przekonaniem, że kraj trzeba trzymać z dala od europejskich wojen. Stąd desperackie, a zdaniem wielu naiwne próby, by wygasić konflikty przez bezpośrednie, osobiste rozmowy z przywódcami najbardziej odrażających reżimów, jak w Korei Północnej, których odmawiali jego poprzednicy. Ostatnio Trump wyraził gotowość spotkania z irańskim prezydentem Rouhanim podczas zbliżającej się dorocznej sesji Zgromadzenia ONZ w Nowym Jorku, co też podobno oburzało Boltona.
Czytaj także: Iran gra ostrzej w sprawie porozumienia nuklearnego
Biały Dom informuje, że następcę prezydent powoła w przyszłym tygodniu. Spekuluje się, że zostanie nim kolejny emerytowany generał – Trump ma respekt dla munduru – ale być może także jakiś republikański polityk z kręgu nowych izolacjonistów, w rodzaju senatora Randa Paula, zwolennika wycofywania wojsk amerykańskich z wszelkich regionów, w których Ameryka nie ma najbardziej oczywistych interesów strategicznych. Gdyby tak się stało, można by się zacząć obawiać. Bolton, jaki był, taki był, ale opowiadał się za twardym kursem także wobec Rosji i prawdopodobnie, tak jak większość republikanów w Kongresie, powstrzymywał Trumpa przed koncesjami wobec Putina.
Chaos i improwizacja w polityce międzynarodowego bezpieczeństwa
Na razie można się martwić czym innym. Dymisja trzeciego z kolei szefa NSC i jej okoliczności potwierdzają tezę, ilustrowaną tysiącem przykładów i anegdot, że obecna polityka międzynarodowego bezpieczeństwa Waszyngtonu to chaos i improwizacja. Zamiast strategii kieruje się impulsami Trumpa, otoczonego w większości przez potakiewiczów i pochlebców. Niektórym prawdopodobnie wydaje się, że tylko tak można tego prezydenta „okiełznać”. Czy rzeczywiście?
Czytaj także: Koniec wojny w Afganistanie? Nie tak prędko