„Nasza broń jest załadowana i odbezpieczona” – Donald Trump w swoim stylu grozi Iranowi, zastrzegając, że użyje jej, jeśli potwierdzi, że Teheran stał za sobotnim bombardowaniem strategicznych instalacji naftowych Arabii Saudyjskiej, najbliższego sojusznika USA w świecie islamskim. Jak wielkie szkody wyrządził stosunkowo niewielki, za to niezwykle precyzyjny nalot, za chwilę możemy przekonać się wszyscy. Ceny ropy oszalały, mimo że od dłuższego czasu wydawały się odporne na kolejne bliskowschodnie eskalacje. Tym razem z rynku ubyło 5 proc. podaży ropy i reakcja handlowców jest bardziej nerwowa. A to dlatego, że przy użyciu relatywnie niewielkich środków celnie i boleśnie uderzono w kręgosłup saudyjskiej gospodarki i państwa, a ataku nie dokonał – przynajmniej oficjalnie – inny kraj, lecz siły określane w języku wojskowych jako asymetryczne.
Drony w rękach bliskowschodnich rebeliantów
Spojrzenie na mapę unaocznia skalę wydarzenia. Instalacje naftowe Abqaiq i Khurais leżą mniej więcej w połowie ogromnego Półwyspu Arabskiego, na wschód od Rijadu. Bastion jemeńskich rebeliantów Huti (od nazwiska braci – liderów powstania), którzy wzięli na siebie odpowiedzialność za atak, to zaś Jemen południowo-zachodni, lewy dolny narożnik półwyspu. W prostej linii obszary te dzieli przynajmniej 1000 km, jeśli przyjąć, że ataku rzeczywiście dokonano z terytorium Jemenu. Huti atakowali już cele w podobnych odległościach, ale inną bronią – używali pocisków balistycznych, które spadały m.in. na lotnisko w Rijadzie. Tym razem widoczne na satelitarnych zdjęciach dziury w zbiornikach na rafinowane paliwo zrobiło coś dużo mniejszego, a zatem trudniejszego do wykrycia i zestrzelenia: uzbrojone drony lub pociski samosterujące.