Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Podwodne podchody Rosji i NATO. Polska mówi pas

Łódź podwodna w bazie w Murmańsku Łódź podwodna w bazie w Murmańsku Lev Fedoseyev / Forum
Rosjanie wysłali na północny Atlantyk 10 okrętów podwodnych – alarmują norweskie media, powołując się na wojskowy wywiad. Jeśli przepłyną niezauważone w pobliżu wybrzeży Ameryki, Moskwa pokaże strategiczną przewagę.

Ćwiczenia rozpoczęły się w ubiegłym tygodniu, potrwają dwa miesiące. Rosyjskie media podały, że z bazy w Murmańsku wyszły w morze dwa podwodne okręty uderzeniowe „w celu dokonania testów zanurzenia i uzbrojenia”. Ale Norwegowie, zaniepokojeni rosnącą aktywnością u swoich wybrzeży, podnieśli alarm: w morzu są nie dwa, ale 10 okrętów, w tym osiem z napędem nuklearnym! Byłaby to największa operacja podwodna Rosji od czasów zimnej wojny, powtarzająca co do joty tamten scenariusz.

Czytaj też: Poradziecki sprzęt Polaków w NATO

Norwegowie nie dali się nabrać Rosjanom

Według portalu Barents Observer i innych norweskich mediów, powołujących się na wojskowy wywiad, Rosjanie chcą przejść między Grenlandią, Islandią i Wielką Brytanią, by przedostać się na pozycje ogniowe u wybrzeży USA. I to tak, żeby nie zostać zauważonym.

Norwegów szczególnie wzburzyło, że operacja musiała trwać już 25 października w czasie uroczystości 75. rocznicy wyzwolenia Finnmarku przez Armię Czerwoną, na które przybyli król Norwegii oraz przedstawiciele obu rządów. I kiedy szefowie dyplomacji Rosji i Norwegii Siergiej Ławrow i Ine Eriksen Soreide mówili, jak ważne jest unikanie eskalacji, rosyjskie okręty podwodne były już w morzu. To zresztą dość typowy chwyt Rosjan – mówić jedno, robić drugie. Dobrze, że Norwegowie nie dali się nabrać.

Północne przejście z Arktyki na Atlantyk ma strategiczne znaczenie, a zwłaszcza pokazanie Amerykanom, że Rosjanie mogą zagrozić ich bazom na wschodnim wybrzeżu, grupom lotniskowców i szlakom komunikacyjnym wiodącym do Europy. Od tych ostatnich wciąż zależy stabilność NATO w razie wojny i nie ma lepszego sposobu na podcięcie wiarygodności sojuszu jak wynurzenie się niedaleko amerykańskich wybrzeży po pokonaniu tysięcy mil morskich bez wykrycia. Wiele książek i filmów, z „Polowaniem na Czerwony Październik” Toma Clancy′ego na czele, popularyzuje scenariusz takiej strategicznej rozgrywki, która właśnie się rozpoczyna. Dziś nawet nie chodzi o samo wynurzenie, ale o pozostawanie rosyjskich okrętów w rejsie przez dwa miesiące bez wiedzy NATO. Sojusz musiałby w takim wypadku bardzo się zaniepokoić, bo byłby to dowód gotowości bojowej najniebezpieczniejszej Floty Północnej Rosji.

Czytaj też: Wyścig zbrojeń ruszył z kopyta

Jak wykryć rosyjski okręt podwodny

O co w tym wszystkim chodzi? O podchody. Kto dotrze bliżej kogo bez ujawniania swojej pozycji. Dla NATO kluczowe będzie sprawdzenie, czy rosyjskie okręty przebiją się przez sojuszniczą technologiczną zaporę ustawioną w morskiej toni i w powietrzu. To tzw. SOSUS, system dozoru dźwiękowego złożony z podwodnych czujników hydroakustycznych i magnetycznych.

Amerykanie już w czasie II wojny światowej zdali sobie sprawę, że relatywnie wąskie przejścia z wód północnego Atlantyku na ocean Arktyczny, prowadzące przez kanały między Grenlandią, Islandią i Wielką Brytanią, trzeba kontrolować z morza i powietrza (wtedy chodziło o ograniczenie działań Kriegsmarine, przede wszystkim śmiercionośnych u-bootów). Potem, w latach 50., technologia pozwoliła już ułożyć na dnie oceanu sieć kabli wyposażonych w czujniki wykrywające okręty, które wtedy były jeszcze dosyć hałaśliwe.

W szczytowym okresie system miał ponad 20 stacji na lądzie i tysiące kilometrów podwodnych kabli po obu stronach amerykańskiego kontynentu, nawet na Bahamach. Jego istnienie długo było dla Sowietów tajemnicą, ale zostało ujawnione przez szpiega. Dekonspiracja i postęp w konstruowaniu okrętów (są coraz cichsze) spowodowały, że dziś zostały tylko dwie stacje. Od czasów zimnej wojny o wiele większe znaczenie mają sensory umieszczane nie na dnie morza, a na ruchomych platformach morskich i powietrznych (do tego dochodzi stały nadzór satelitów). O wiele łatwiej jest co kilka lat modernizować sonar zamontowany na takiej platformie (np. na okręcie) niż umieszczony na dnie. Jeszcze prościej wyposażać w coraz lepsze systemy elektroniczne tzw. pławy hydroakustyczne zrzucane do wody z samolotów i śmigłowców.

Dlatego dziś walka z okrętami podwodnymi to głównie operacje fregat ze śmigłowcami oraz morskich samolotów patrolowych, które są w stanie nie tylko wykrywać, ale wręcz je zastraszać (zrzucają z dużej wysokości boje hydroakustyczne, które wykrywają sygnały jednostek podwodnych). Znaleziony w takiej akcji okręt jest praktycznie wyeliminowany z gry – może być łatwo zniszczony. Ale ocean jest ogromny, więc wszystkie środki przeciwpodwodnej walki muszą być w stałej gotowości tam, gdzie jest największe prawdopodobieństwo pojawienia się przeciwnika.

Właśnie dlatego na Islandii stale bazują samoloty patrolowe P-8A Poseidon amerykańskiej marynarki wojennej. Z tych samych powodów Brytyjczycy modernizują marynarkę – zamówili ostatnio aż 13 fregat, które są w tej tradycji wojskowej kluczowym elementem walki z okrętami podwodnymi. Z kolei Norwegowie, zamożni, choć mniejsi i słabsi militarnie, decydują się właśnie na zakup nowych okrętów podwodnych i utrzymanie w linii jednostek starszej generacji (nie mają atomowego napędu, ale od lat uczestniczą w manewrach NATO i doskonale umieją zabezpieczać kluczowe akweny). W zeszłym roku wskutek wypadku utracili jedną ze swych nowoczesnych fregat, zostały im cztery, co i tak nie jest złym wynikiem jak na tej wielkości kraj.

Rosjanie dobrze wiedzą, kto ma jakie zasoby. Być może wybrali najlepszy moment – chwilę słabości Zachodu. Przy okazji tych samych ćwiczeń przetestowali najnowszej generacji nosiciela strategicznych pocisków jądrowych. Okręt podwodny „Kniaź Władymir” po raz pierwszy odpalił w zanurzeniu pocisk balistyczny Buława z Morza Białego w kierunku poligonu Kura na Kamczatce. „Kniaź Władymir” (nazwany na cześć władcy Rusi Kijowskiej, a nie Putina) przechodzi próby morskie od roku. Odpalenie strategicznego pocisku balistycznego z tak nowego okrętu to wielki sukces. Oznacza, że Rosjanie przyspieszyli modernizację i nie akceptują już opóźnień takich jak w ubiegłych latach.

Były dowódca wojsk USA w Europie: Rosja jest groźna, a Niemcy kluczowe

Polska mówi pas

W tym kontekście może się wydawać, że pytanie o reakcję Polski jest z tych typu „słoń a sprawa polska”. Arktyka, Północny Atlantyk, rosyjska Flota Północna – gdzie nam do tak odległych obszarów i tak wielkich zadań. Jednak powstrzymywanie, śledzenie, wykrywanie i zwalczanie rosyjskiej floty to zadanie całego NATO – a więc także nasze. Dwie fregaty: ORP Kościuszko i ORP Pułaski, co prawda stare, źle uzbrojone i mające nie najlepsze śmigłowce, od lat uczestniczą w ćwiczeniach prowadzonych właśnie na północnych wodach – zimnych, głębokich, trudnych. Niestety, według planów MON niedługo Polska pozbędzie się tych fregat, a prócz tego upadają nieśmiałe pomysły, by kupić nowe lub używane. Program Miecznik – nowych bojowych okrętów nawodnych – choć aktualny, pozostaje na bardzo zredukowanym poziomie. Spektakularne fiasko poniósł też plan odkupienia dwóch jednostek wycofywanych z australijskiej floty. Tym samym NATO w Europie straci niewielkie, ale wspierające cały zespołowy wysiłek polskie okręty.

Na tym nie koniec. MON sporo zainwestował w cztery bardzo dobre śmigłowce do zwalczania okrętów podwodnych, które bez odpowiednio dużych okrętów przydatne będą tylko w przybrzeżnym obszarze Bałtyku, ewentualnie w cieśninach duńskich. Gdyby wraz ze śmigłowcami zainwestowano w przynajmniej dwie nowe fregaty z lądowiskami i hangarami śmigłowcowymi, nasz wkład w sojusznicze zdolności byłby nieporównanie bardziej znaczący i zauważony. W Brukseli, Waszyngtonie, no i w Moskwie.

Poza tym działania Rosjan w makroskali – na wielkim wodnym teatrze działań – są powtarzane w skali mikro na Bałtyku. Oczywiście na naszym morzu nie operują rosyjskie atomowe okręty podwodne, ale jednostki klasyczne, dieslowsko-elektryczne, które są na wyposażeniu dość słabej Floty Bałtyckiej. Nie jest ona priorytetem, jeśli chodzi o nowy sprzęt podwodny, ale rosyjska sieć rzek i kanałów sprawia, że wyjątkowo łatwo w razie potrzeby przemieścić okręty z Floty Czarnomorskiej na Bałtyk. Zajmie to kilka tygodni, ale da się zrobić w niemal niezauważony sposób.

NATO teoretycznie ma tu przewagę, jeśli chodzi o nowoczesne okręty podwodne. Niemcy mają w linii sześć U212A i chcą mieć dwa dodatkowe U212CD. Szwecja, kraj spoza sojuszu, ale blisko z nim współpracujący i bardzo wyczulony na rosyjską aktywność podwodną, ma trzy okręty podwodne, a chce mieć pięć. Na tym tle Polska znowu wypada najsłabiej – z de facto jednym sprawnym, choć wiekowym okrętem Kobben (przywracanie pełnej sprawności 30-letniego ORP Orzeł wciąż nie jest zakończone, drugi Kobben właśnie wszedł do stoczni na remont). Co gorsza, brak wiarygodnych planów zakupu nowych okrętów podwodnych, mówi się jedynie o wypożyczeniu. O samolotach patrolowych zdolnych do zwalczania okrętów podwodnych też tylko „się mówi”. Polska w podwodnej rozgrywce z Rosją powiedziała więc głośne „pas”.

Czytaj też: Uzależnieni od Lockheed Martin

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Kaczyński się pozbierał, złapał cugle, zagrożenie nie minęło. Czy PiS jeszcze wróci do władzy?

Mamy już niezagrożoną demokrację, ze zwyczajowymi sporami i krytyką władzy, czy nadal obowiązuje stan nadzwyczajny? Trwa właśnie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, debata na ten temat, a wynik wyborów samorządowych stał się ważnym argumentem.

Mariusz Janicki
09.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną