Ćwiczenia rozpoczęły się w ubiegłym tygodniu, potrwają dwa miesiące. Rosyjskie media podały, że z bazy w Murmańsku wyszły w morze dwa podwodne okręty uderzeniowe „w celu dokonania testów zanurzenia i uzbrojenia”. Ale Norwegowie, zaniepokojeni rosnącą aktywnością u swoich wybrzeży, podnieśli alarm: w morzu są nie dwa, ale 10 okrętów, w tym osiem z napędem nuklearnym! Byłaby to największa operacja podwodna Rosji od czasów zimnej wojny, powtarzająca co do joty tamten scenariusz.
Czytaj też: Poradziecki sprzęt Polaków w NATO
Norwegowie nie dali się nabrać Rosjanom
Według portalu Barents Observer i innych norweskich mediów, powołujących się na wojskowy wywiad, Rosjanie chcą przejść między Grenlandią, Islandią i Wielką Brytanią, by przedostać się na pozycje ogniowe u wybrzeży USA. I to tak, żeby nie zostać zauważonym.
Norwegów szczególnie wzburzyło, że operacja musiała trwać już 25 października w czasie uroczystości 75. rocznicy wyzwolenia Finnmarku przez Armię Czerwoną, na które przybyli król Norwegii oraz przedstawiciele obu rządów. I kiedy szefowie dyplomacji Rosji i Norwegii Siergiej Ławrow i Ine Eriksen Soreide mówili, jak ważne jest unikanie eskalacji, rosyjskie okręty podwodne były już w morzu. To zresztą dość typowy chwyt Rosjan – mówić jedno, robić drugie. Dobrze, że Norwegowie nie dali się nabrać.
Północne przejście z Arktyki na Atlantyk ma strategiczne znaczenie, a zwłaszcza pokazanie Amerykanom, że Rosjanie mogą zagrozić ich bazom na wschodnim wybrzeżu, grupom lotniskowców i szlakom komunikacyjnym wiodącym do Europy. Od tych ostatnich wciąż zależy stabilność NATO w razie wojny i nie ma lepszego sposobu na podcięcie wiarygodności sojuszu jak wynurzenie się niedaleko amerykańskich wybrzeży po pokonaniu tysięcy mil morskich bez wykrycia.