NATO jest w stanie śmierci mózgowej – powiedział prezydent Francji Emmanuel Macron, a na pytanie, czy sojusznicy przyjdą zagrożonemu państwu z pomocą na podstawie słynnego art. 5, odparł: „Nie wiem”. Może chciał poruszyć zastałą wodę, ale wyszło źle, bo w gruncie rzeczy Macron zachował się jak Trump, który publicznie wątpił, czy należałoby na przykład bronić Czarnogóry. A NATO nie jest w gorszej kondycji niż powiedzmy trzy lata temu; odwrotnie – opracowało tzw. plany ewentualnościowe, wzmocniło wschodnią flankę, zwiększyło wydatki na obronność.
Niesmak po tym oświadczeniu nie może przesłonić dwu ważniejszych kwestii, które Macron podnosi. Apeluje o zbliżenie z Rosją i zapowiada, że będzie taką politykę prowadził. Dlaczego miałoby mu się to lepiej udać niż Obamie? A bo – tłumaczy – to dalekosiężny plan na 10 i więcej lat. Czyli, domyślamy się, na Rosję po Putinie. Tu trudno odmówić mu racji. Jeśli dojdzie do starcia Zachodu z Chinami, to lepiej mieć Rosję po naszej stronie, o czym pisał już Zbigniew Brzeziński w „Wielkiej szachownicy”.
A w czym to otwarcie miałoby się wyrażać dziś? Współpracą wywiadów w zwalczaniu terroryzmu, współpracą w cyberprzestrzeni… Baczność, uwaga! Choć kilkakrotnie Macron zapewnia, że nie będzie naiwny, trzeba przypomnieć, że trudno mieć zaufanie do państwa, które chwali się militaryzacją i nie cofa przed brutalnymi kłamstwami, jak w sprawie zielonych ludzików na Ukrainie, zestrzelenia samolotu czy trucia agentów. Rosja toczy już cyberminiwojnę przeciw Zachodowi i rosyjskim trollom dużo łatwiej bałamucić dużą część opinii w krajach zachodnich, niż nam wpływać na poglądy Rosjan.
Inicjatywy Macrona stawiają Polskę w trudnej sytuacji: znajdzie on na pewno sojuszników – w osobie nie tylko Orbána (który ma bardzo dobre stosunki z Putinem), ale i polityków we Włoszech, w Austrii, Grecji, Czechach, pewnie też w Hiszpanii, Portugalii.