Miej własną politykę.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Rocznicowy szczyt NATO w ogniu sporów

Jens Stoltenberg, sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg, sekretarz generalny NATO NATO
Bez szczerej rozmowy o intencjach poszczególnych liderów NATO utonie w morzu podejrzliwości. Niestety, te intencje różnią się tak wyraźnie, że może lepiej na głos ich nie wypowiadać.

To była szczera i otwarta dyskusja – zapewne taki komunikat usłyszymy z Londynu w środę, gdy liderzy krajów NATO będą mieli za sobą najważniejszą sesję Rady Północnoatlantyckiej, głównego forum decyzyjnego, które co jakiś czas gromadzi przy jednym stole szefów rządów i prezydentów. Choć spotkanie miało być w zasadzie przyjęciem urodzinowym dostojnego jubilata – wiosną minęła 70. rocznica podpisania w Waszyngtonie traktatu zawiązującego powojenny sojusz państw Zachodu – to atmosfera będzie daleka od odświętnej. Ostatnie decyzje, działania i wypowiedzi kilku liderów sprawiają, że spotkanie na szczycie może być okazją do wyrzutów i żalów zamiast życzeń.

Czytaj także: Jakie będą dwie nasze następne dekady w NATO

Trzech wichrzycieli w NATO

Trump, Erdoğan, Macron – tę trójkę oskarża się najczęściej o zepsucie atmosfery. Trumpa trochę z przyzwyczajenia, zwłaszcza że jego krytycyzm wobec NATO wyraźnie ostatnio osłabł. Ale wycofanie wojsk z północnej Syrii i opuszczenie kurdyjskich sojuszników ponowiły pytania o jego wiarygodność.

Ten brak zaufania akcentują szczególnie niechętni Trumpowi z innych powodów przywódcy państw zachodniej Europy, ale ci ze wschodu natychmiast przypominają, że to za czasów obecnego prezydenta Ameryka wraca wojskowo na Stary Kontynent i demonstruje niespotykane od lat zaangażowanie. Uzgodnienie rozmieszczenia dodatkowych wojsk w Polsce, wzmocnienie kontyngentu w Niemczech, wielkie ćwiczenia Defender Europe 20 czy regularne sygnalizowanie Rosji gotowości do użycia strategicznego lotnictwa bombowego w ewentualnym starciu – głównodowodzący ma na koncie niepodważalne zasługi.

Najważniejszy aktualny zarzut – o nieskonsultowane z sojusznikami wycofanie sił z Syrii – tak naprawdę bardziej niż Trumpa obciąża drugiego z rozrabiaków, tj. prezydenta Turcji Tayyipa Recepa Erdoğana. Planowanej przez niego od dawna inwazji na kurdyjskie tereny Syrii nie mógł powstrzymać niewielki kontyngent Amerykanów współpracujący z kurdyjskimi ugrupowaniami zbrojnymi ani Pentagon, ani departament stanu USA.

Nie mamy jasności, czy w osobistej rozmowie powstrzymywał go Trump. Na spotkaniu w Białym Domu stwierdził wszak, że jest „wielkim fanem Erdoğana”. Ekspansywny prezydent Turcji dowiódł wielokrotnie, że gorset prawa międzynarodowego i sojuszniczego zaufania jest dla niego za ciasny. Niedawno wszedł przecież w spór z USA i NATO o zakup rosyjskich systemów obrony powietrznej i został pozbawiony możliwości zakupu F-35. Tuż przed szczytem wyszło zaś na jaw, że groził wstrzymaniem aktualizacji planów obronnych NATO dla Polski i państw bałtyckich, żądając poparcia dla operacji przeciw Kurdom. Zagrał bardzo ostro i zapewne w Londynie przy kolacji usłyszy kilka cierpkich słów – prawdopodobnie tak też odpowie. Tłumaczenie się raczej mu nie leży.

Erdoğan pokazał to niedawno trzeciemu z wichrzycieli – Emmanuelowi Macronowi. Macrona stwierdził niedawno, że NATO jest w stanie śmierci mózgowej, nie ukrywał też żalu za interwencję w Syrii. Erdoğan kazał mu na to sprawdzić, czy z jego własnym mózgiem wszystko jest w porządku. Paryż wezwał na dywanik tureckiego ambasadora – to znak, że prezydent i Francja poczuli się urażeni.

Z Macronem skłócony jest nie tylko Erdoğan – w istocie atak francuskiego prezydenta na sposób funkcjonowania NATO spotkał się z niemal powszechnym potępieniem. Macron dolał oliwy do ognia, kiedy po spotkaniu z sekretarzem generalnym sojuszu oświadczył, że nie Rosja czy Chiny, lecz terroryzm jest zagrożeniem. Jego zdaniem z Rosją trzeba się dogadać w imię bezpieczeństwa. Czyli Macron umywa ręce od amerykańskiej doktryny globalnej rywalizacji mocarstw i chciałby powrotu NATO do roli narzędzia misji poza własnym terytorium, co jest nie do zaakceptowania w Waszyngtonie, ale i na tzw. wschodniej flance.

Erdoğan mówi Europie: Wy idźcie swoją drogą, a my swoją

Przywódcy NATO przy kolacji

Te różnice, oskarżenia i żale dają przywódcom dobry powód do „szczerej i otwartej rozmowy”. Program spotkania jest jednak tak ułożony, żeby ewentualne spory toczyły się raczej w kuluarach. Nie wypada przecież pokłócić się na przyjęciu wydanym przez brytyjską królową we wtorkowy wieczór. A do środowego przedpołudnia, gdy zbierze się Rada Północnoatlantycka, emocje może opadną albo ustąpią na rzecz poważnej refleksji o przyszłości.

Nie ucichły wciąż tematy, które rozgrzewały jeszcze latem, takie jak stosunek do chińskiej ekspansji militarnej i gospodarczej, załamanie się traktatu rozbrojeniowego INF, dalsza adaptacja do rosyjskiego zagrożenia na wschodzie kontynentu, możliwości zaangażowania w ochronę szlaków żeglugowych w Zatoce Perskiej czy południowo-wschodniej Azji. Jeśli sekretarz generalny znajdzie formułę pogodzenia francuskiego i niemieckiego wniosku o głębsze zastanowienie nad przyszłością sojuszu, może zlecić opracowanie raportu wybranej „grupie mędrców”. Berlin i Paryż domagają się w sumie tego samego, ale z różnych punktów wyjścia. Niemcom zależy raczej na łagodzeniu napięć i analizie procesu decyzyjnego w sojuszu, Francuzi woleliby refleksji nad zadaniami i zagrożeniami, w tym analizy podejścia NATO do Rosji. Według Macrona trzeba szukać porozumienia z Moskwą, nowy dokument mógłby więc odgrywać taką rolę jak raport Harmela w czasie zimnej wojny, promujący odprężenie obok odstraszania.

Czytaj także: Myślenie o niewyobrażalnym. NATO bez USA

W kasie NATO nadal pusto

Nie umilkły też amerykańskie nawoływania, by Europa wydawała więcej na obronę. Ujawnione niedawno propozycje Waszyngtonu dla dalekowschodnich sojuszników – Japonii i Korei Południowej – sprowadzające się do podwyżki opłat za obecność amerykańskich wojsk, wskazują na niebezpieczny kierunek polityki USA. Gdyby Europa miała płacić tak samo jak Azja, znak zapytania stanąłby nad obecnością wojskową USA w Niemczech, we Włoszech, w Wielkiej Brytanii i oczywiście w Polsce.

Mimo upływu pięciu lat od wspólnej deklaracji z Walii o przeznaczaniu na obronność minimum 2 proc. PKB tylko nieco ponad jedna trzecia krajów członkowskich – dziewięć na 29 – spełnia ten wymóg. Kolejnych sześć mieści się w przedziale 1,5–2 proc., cała reszta – w tym tak duże i ważne jak Niemcy, Kanada czy Hiszpania – są grubo poniżej. Jeśli Trump miał zamiar w czasie swej prezydentury doprowadzić do lepszego zrównoważenia wysiłku finansowego sojuszników, to będzie musiał zrobić wszystko, by wygrać drugą kadencję. A i wtedy może mu się nie udać.

Niemcy oficjalnie zapowiedziały, że choć podnoszą budżet Bundeswehry, to do granicznego 2024 r. osiągną zaledwie 1,5 proc. PKB, a obiecane 2 proc. – dopiero w 2031. Lecz nawet Waszyngtonowi to już tak bardzo nie przeszkadza. W rewanżu z inicjatywy Niemiec składka USA do relatywnie niewielkiego wspólnego budżetu (ok. 2 mld euro) ma istotnie spaść od 2021 r., a reszta sojuszników zrzuci się na brakującą sumę. Trumpowi bardzo się spodoba, że będzie mógł „mniej płacić na NATO”, nawet jeśli dla amerykańskiego budżetu obronnego ta różnica to przysłowiowe orzeszki.

Waszyngton bliżej Berlina

Amerykanie wyraźnie złagodzili krytykę wobec Niemiec, a nawet posłali im kilka pozytywnych sygnałów, choćby w rocznicę obalenia muru berlińskiego. Po części dlatego, że rolę głównego oponenta USA w ramach sojuszu wziął na siebie prezydent Francji. Swym parciem ku europejskiej autonomii – czy choćby większej niż do tej pory niezależności w dziedzinie bezpieczeństwa – bardzo irytuje Amerykanów.

Z drugiej strony mimo zwiększenia obecności wojsk USA w krajach bardziej na wschód Niemcy nie przestały być kluczowe dla zabezpieczenia i wsparcia sił amerykańskich w Europie. Choć schodzą z frontu na zaplecze, to ich rola rośnie wraz z utworzeniem w Ulm sojuszniczego dowództwa do spraw logistyki, nieustannymi ćwiczeniami na poligonach, w bezpiecznej odległości od Rosji. Wiele tych elementów zostanie sprawdzonych na ćwiczeniach Defender Europe 20, które w ścisłym sensie nie są ćwiczeniami NATO, ale będą istotną manifestacją interoperacyjności i militarnej mobilności. Amerykanie z myślą o odstraszaniu na wschodniej flance sami wysyłają do Niemiec dodatkowe oddziały przeciwlotnicze i artyleryjskie, a wojska lądowe USA i armia republiki federalnej właśnie ogłosiły plany maksymalnej integracji.

Jest więc jasne, że mimo sporów o pieniądze sojusz wojskowy USA i Niemiec zyskał na znaczeniu, wzmocniony rozwojem wydarzeń w krajach sąsiadujących z rosyjskim zagrożeniem. Amerykanie pogodzili się z faktem, że mimo swej potęgi gospodarczej Niemcy nie chcą raptownie się militaryzować i zbroić, wystarczy im, że stopniowo stawiają Bundeswehrę na nogi. W tym roku to Niemcy pełnią dyżur w natowskiej szpicy, siłach szybkiego reagowania VJTF. Na morzu właśnie przywróciły do służby trzy z sześciu okrętów podwodnych.

Odbudowa gotowości NATO

Ważnym sygnałem będą deklaracje zwiększania gotowości zwanej 4x30. Tym głównie NATO pochwali się w Londynie. Ponad rok temu, w obliczu niemożności doprowadzenia do szybkiego podniesienia wydatków obronnych, Amerykanie zaproponowali, by podział zobowiązań i obciążeń przenieść z tabel i wykresów na realne zdolności wojskowe. Chcą, aby sojusznicy wskazali 30 batalionów zmechanizowanej piechoty, 30 eskadr lotnictwa i 30 okrętów bojowych zdolnych do walki w ciągu 30 dni od alarmu, czyli jak na sojusznicze standardy niemal natychmiast.

Taki poziom gotowości oznacza, że siły będą musiały być utrzymywane w wysokim reżimie ćwiczeń, wyposażenia, zaopatrzenia i skompletowania kadrowego – czyli w stałym trybie alarmowym. Wymaga to większych wydatków, a przy okazji przełoży się na dostępność wojsk, z którą jest krucho.

Skład tego alarmowego kontyngentu, o ile zostanie oficjalnie podany, będzie dużo mówić o stanie sił zbrojnych poszczególnych krajów. Pokaże też, ile jest rzeczywiście do nadrobienia. Najłatwiej będzie zgromadzić bataliony wojsk lądowych, sama Polska ma ich prawie dwa razy więcej niż 30. Ale z ich gotowością może już nie być tak różowo. 30 okrętów bojowych? Jeśli liczyć same fregaty, też może być krucho. 30 eskadr lotnictwa to zaś największe wyzwanie.

Możliwe, że w Londynie zostanie ogłoszony tylko pierwszy etap odbudowy gotowości bojowej. Sojusz będzie się też chwalić modernizacją floty samolotów wczesnego ostrzegania AWACS, na którą przeznaczy miliard euro, a także dostarczeniem do sycylijskiej bazy Siginella pierwszego z pięciu strategicznych bezzałogowców rozpoznawczych Global Hawk. Tak naprawdę to ostatnie osiągnięcie jest powodem raczej do wstydu niż euforii. Program budowy sojuszniczego rozpoznania powietrznego (Alliance Ground Surveillance) rozpoczęto w pierwszej połowie lat 90. i aż trudno uwierzyć, że tak długo zabrało przeistoczenie zamiarów w rzeczywistość.

NATO w kosmosie

NATO zrobi za to krok w kosmos. Przestrzeń kosmiczna zostanie uznana za domenę działań wojskowych. Późno, bo nikt na świecie nie ma wątpliwości, że umieszczone na orbicie satelity są niezbędne w łączności i rozpoznaniu, a w przyszłości będą przenosić broń. Amerykańska strategia obrony antyrakietowej zakłada wprost umiejscowienie na orbicie środków zwalczania rakiet balistycznych. Podobne podejście wykazują kraje europejskie, które własny projekt satelitarnej obrony antyrakietowej chcą realizować w ramach programu PESCO. Dowództwa obrony kosmicznej powołali w ostatnich latach Amerykanie, Francuzi i Brytyjczycy, a nawet mniejsze kraje – jak Polska – mają plany wysłania satelitów służących celom wojskowym.

Uznanie kosmosu za obszar prowadzenia wojny jest więc dla NATO spóźnioną formalnością. W ślad za nią powinny pójść bardziej konkretne kroki – stworzenie dowództwa kosmicznego i zaprogramowanie wspólnych działań na rzecz wymiany doświadczeń i podnoszenia zdolności w militarnym wykorzystaniu przestrzeni okołoziemskiej. Nawet jeśli wiele krajów wolałoby tego uniknąć, militaryzacja kosmosu jest nieuchronna i lepiej, by NATO uczestniczyło w niej, gdy jest jeszcze w stanie nadrobić zaległości.

Kryzys zaufania w NATO

Ważniejsza jest jednak odbudowa zaufania. Jeśli czegoś należy NATO życzyć w 70. urodziny, to przede wszystkim pogodzenia odmiennych interesów, a przynajmniej nieeksponowania różnicy zdań. Jest jasne, że wspólnoty 29 krajów (na formalne wejście do sojuszu czeka Macedonia Północna) nie da się pogodzić we wszystkim. Kiedy USA prą ku rywalizacji – a może konfrontacji – z Chinami i Rosją, duzi europejscy sojusznicy mają nadzieję na normalizację, a ci mniejsi drżą, by kłótnia większych nie rozsadziła jedynej gwarancji bezpieczeństwa, jaką mają.

Jeśli z Londynu NATO wyjedzie bardziej podzielone, będzie to zły sygnał. Skrywanie różnic nic nie da, z czasem i tak wyjdą na jaw w postaci decyzji politycznych i wojskowych. Ale można próbować ocalić konsensus wokół podstawowej roli sojuszu: odstraszania i obrony przed atakiem. Ceną będzie przymknięcie oczu na turecką agresję przeciw Kurdom, francuskie ambicje skierowane na południe czy amerykańskie spojrzenie na Pacyfik. Nie można wykluczyć sytuacji, gdy sprzeczności interesów, ambicji i charakterów przywódców będą tak drastyczne, iż okażą się nie do pogodzenia. Rozpadu NATO nikt w Londynie nie ogłosi, choć postępująca dekompozycja układu, który zapewniał bezpieczeństwo Europie przez 70 lat po II wojnie światowej, jest coraz wyraźniej widoczna. Pytanie, czy wszyscy mają zamiar i siłę, żeby go ratować.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

Klasyki Polityki

Uczulenie na ludzi. Skąd się bierze ekstremalna nieśmiałość

Ekstremalna nieśmiałość – tak określa się fobię społeczną. To lęk przed byciem obserwowanym i ocenianym, przed kompromitacją i upokorzeniem. Dziś, gdy przez życie idzie się przebojem, musi być szczególnie dotkliwy. Mało teraz miejsca dla nieśmiałych.

Joanna Podgórska
17.09.2005
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną