Boris Johnson wyciąga z rękawa coraz nowsze inwestycje w służbę zdrowia NHS, a Jeremy Corbyn rozdaje miliardy. Z tych obietnic kpią bezlitośnie prasowi karykaturzyści. Co nie zmienia faktu, że wyborcy znaleźli się w sytuacji nie do pozazdroszczenia.
Czytaj także: Kim jest lider Partii Pracy
Jak chcą głosować Brytyjczycy
Według niedawnych badań aż jedna trzecia ankietowanych chce głosować taktycznie: nie za ulubioną partią, tylko przeciw tej, której nie znosi. Dotyczy to w największym stopniu ugrupowania Johnsona. Jeszcze gorzej niż wyborcy mają się instytuty badania opinii publicznej.
W sytuacji np. czterech partii konkurujących w okręgu jednomandatowym w systemie większościowym głosy przegranych przepadają i wszystko zmienia się w rodzaj ruletki. W dziesiątkach okręgów spontaniczna decyzja o przerzuceniu paru tysięcy głosów z liberalnych demokratów na Partię Pracy, nawet w dniu głosowania, może sprawić, że torysi minimalnie przegrają. W internecie pojawiło się kilkanaście poradników podpowiadających wyborcom, jak głosować, aby osiągnąć zamierzony efekt. Ich rady są sprzeczne. Opozycja zaś dogadała się w sprawie niewystawiania kandydatów, ale tylko częściowo – umówili się ze sobą liberałowie, szkoccy nacjonaliści i zieloni.
Czytaj także: Dominic Cummings – zły duch brexitu
Topnieje przewaga konserwatystów
Z dziesiątek sondaży wyłania się jeden wspólny mianownik: stała przewaga konserwatystów nad skrajnie dziś lewicową Partią Pracy. Z 17 proc. różnica zmalała jednak do 9. Jest niepewność i nerwowość. Wciąż większość komentatorów sądzi, że partia Johnsona zdobędzie ok. 60 mandatów więcej niż opozycja. Dość, aby rządzić i przepchnąć brexit. Nie musi tak być, jeśli sondaże wskażą w najbliższych dniach na przewagę np. rzędu 6 proc. Wtedy nieprzewidywalne efekty głosowania taktycznego i błędów w sondażach (to zwykle ok. 3 proc.) mogą sprawić, że 13 grudnia stanie się niespodzianka – w Izbie Gmin utrzyma się pat.
Można oczywiście wątpić, czy Corbynowi wystarczy czasu, by w tydzień, jaki dzieli nas od wyborów, zbliżyć się do rywala. Sondaże na północy Anglii, w kilkudziesięciu zaniedbanych gospodarczo okręgach głosujących od pokoleń na Partię Pracy, wskazują jasno, że laburzyści są zagrożeni, w wielu przypadkach po raz pierwszy od 70–100 lat.
Północ w większości opowiedziała się za brexitem, sądząc naiwnie, że to droga do gospodarczej odnowy. Głos na Johnsona, snobistycznego przedstawiciela klasy wyższej, a nie na związkowców z Partii Pracy, musi sprawić kłopot wielu robotnikom i emerytom ze zlikwidowanych fabryk i firm. Ale zdesperowani wyborcy robili w historii nie takie rzeczy. Partia Pracy nie daje im zaś nadziei na „ukochany” brexit – Corbyn chce negocjować z Unią nowy deal, pozostać w unii celnej, a potem dać wyborcom szansę zaakceptowania tego porozumienia lub... pozostania we wspólnocie.
Z drugiej strony sygnały ze Szkocji mogą napawać laburzystów pewnym optymizmem. Choć Partia Pracy też dostanie tam baty, to torysom nie uda się powtórzyć sukcesu z 2017 r., kiedy zwycięstwa kosztem Szkockiej Partii Narodowej (SNP) uratowały Theresę May (zaryzykowała przedterminowe wybory i jej przewaga zamiast się zwiększyć, stopniała niemal do zera). SNP czuje wiatr, większość Szkotów (według niektórych sondaży) gotowa byłaby bowiem postawić na referendum w sprawie niepodległości, by szybko wrócić do Unii mimo brexitu.
Poparcie z konieczności
Ale źródłem niepewności w obozie Johnsona jest przede wszystkim nowy trend w tej kampanii. Otóż coraz więcej wyborców, głównie zdecydowanych przeciwników brexitu, zorientowało się, że liberalni demokraci nie mają szans na zbyt wiele mandatów (mówi się o kilkunastu – Izba Gmin liczy 650 posłów). Tak więc głos na liberałów w okręgach, gdzie mogłaby wygrać Partia Pracy, to głos zmarnowany z punktu widzenia zwolenników uniknięcia rozwodu z UE. Część z nich zatem z pewnym obrzydzeniem zagłosuje na laburzystów. Pytanie, ilu i w których okręgach.
Johnson zaklinający się, że głosowanie na niego to gwarancja przerwania brexitowego thrillera, zebrał już maksimum „swoich” wyborców. Bardziej tej cytryny – zdaniem ekspertów – nie da się już wycisnąć. Laburzyści wciąż zaś mają nadzieję pożywić się na politycznym trupie liberałów. Po cichu liczą też na protesty w gronie zwolenników torysów. Mogłoby to doprowadzić do przegranej kandydatów Johnsona w okręgach, gdzie konkurują trzy partie: torysi, liberałowie i laburzyści.
Komentator tygodnika „New Statesmen” Stephen Bush, przenikliwy obserwator brytyjskiej sceny politycznej, twierdzi, że niewielkie przesunięcie na korzyść laburzystów, rzędu 3 proc. (a takiego nie wykluczają twórcy sondaży), może doprowadzić do kolejnego paraliżu w parlamencie (hung parliament) albo wręcz do rządów Corbyna. Jest to jednak scenariusz hipotetyczny.
Trump na szczycie NATO
Wynik wyścigu 12 grudnia przestał być na ostatniej prostej tak oczywisty, jaki się wydawał. Wyborcy już czują, że także Borisowi nie można zaufać, bo szafuje obietnicami podobnie jak w 2016 r., tuż przed referendum ws. brexitu.
Niekorzystny okazał się dla niego także przyjazd Donalda Trumpa na szczyt NATO. Brytyjczycy dodali dwa do dwóch – oto prezydent USA, który ma kupić Wyspiarzom bilety do krainy brexitu, podpisując z nimi historyczne deale handlowe i wspierając ich politycznie, jest na tyle toksyczny, że wstydzi się go większość Amerykanów, ale i Johnson. Boris apelował do Trumpa, by lepiej nie wspominał na szczycie o brytyjskiej polityce. Tym bardziej że zdaniem Brytyjczyków planuje wpuścić amerykańskie firmy do państwowej służby zdrowia w Wielkiej Brytanii. W Londynie odbyła się nawet przed Pałacem Buckingham, gdzie goszczono przywódców NATO, demonstracja w obronie NHS.
Czkawka na ostatniej prostej przed wyborami
Niedobrze zrobił kampanii Borisa także atak nożownika w okolicy London Bridge. Johnson usiłował obciążyć Partię Pracy winą za przedterminowe zwolnienia więźniów odsiadujących wyroki za terroryzm (napastnik z ISIS był jednym z nich), choć torysi, początkowo w koalicji z liberałami, rządzą już od dziewięciu lat i mieli wszelkie szanse, by zmienić wadliwe prawo. Ta tępa propaganda odsłoniła duszę „Borisa” – lawiranta, dla którego liczy się władza i który nie stroni od demagogii.
Przy okazji wyszło też szydło z worka – konserwatyści w ferworze oszczędności budżetowych podcięli korzenie całemu systemowi. Johnson zapowiadał, że era cięć się skończy. Mówił o 50 tys. nowych pielęgniarek (znowu wytknięto mu kłamstwo, bo w NHS już jest 19 tys. świeżo zatrudnionych osób). Tymczasem tłumy na pogotowiu w Londynie i innych wielkich miastach są rekordowo duże. Zdarza się, że starsi ludzie umierają w kolejkach. Zima to zła pora na wybory.
Partii Pracy nie pomogły szaleńcze obietnice. W przypadku Corbyna to szaleństwo ma pewien sens. Polityk oferuje przebudowę całego systemu: podniesienie wydatków na cele publiczne do poziomu krajów skandynawskich i Francji. To nierealne na krótką metę, ale kuszące dla wyborców w dłuższej perspektywie. Johnson powtarza zaś tylko, że sfinalizuje brexit i nie podniesie podatków. Brytyjczycy, podobnie jak Polacy, muszą więc zagłosować na złość tym, których nie lubią, a nie na tych, których kochają. Wyspiarze mają jednak nieco gorzej: nasz system spłaszcza wynik przegranych, tymczasem okręgi jednomandatowe mogą zupełnie wypaczyć wolę suwerena – mając wielu zwolenników w skali kraju, i tak da się przegrać.
Boris Johnson ma pecha. Już witał się z gąską, a wychodzi na to, że będzie musiał walczyć do ostatniej chwili. Zapewne ostatecznie wygra, bo hurralewicowy Corbyn odepchnął część umiarkowanych wyborców, których mógł przyciągnąć, prezentując się jako dojrzały lider, a nie lewicowy demagog. Ale zwycięstwo Johnsona może się okazać skromne albo pyrrusowe. A obietnice, z których zacznie go rozliczać opozycja, będą go prześladować przez całą kadencję.
Czytaj także: Czym jeszcze zaskoczy premier Johnson