Wydając rozkaz zabójstwa Kasima Sulejmaniego, Donald Trump pokazał jeszcze dobitniej niż dotychczas, że jest zdolny podjąć ogromne ryzyko. To trzeba mu przyznać. Jeśli ktoś mu tego odmawiał, to go nie docenił. Bo likwidacja szefa Al-Kuds – swego rodzaju sił ekspedycyjnych Strażników Rewolucji, odpowiedzialnych za zagraniczne akcje zbrojne Iranu i jego klientów na Bliskim Wschodzie – czyli de facto drugiej osoby w nieformalnej hierarchii władzy, oznacza wypowiedzenie wojny. Nikt nie ma wątpliwości, że reżim w Teheranie odpowie na ten atak. Nie może sobie pozwolić na bierność wobec fali gniewu i oburzenia w kraju.
Czytaj także: Kasim Sulejmani, strażnik Bliskiego Wschodu
Iran odpowie za zabicie swojego generała
Jak odpowie? Nie tak, żeby sprowokować inwazję wojsk amerykańskich. Otwartej wojny nie chce żadna ze stron. Iran wie, że nie może jej wygrać; Waszyngton wie, że zwycięstwo byłoby zbyt kosztowne – pod względem skali prawdopodobnych ofiar, zniszczeń i skutków dla światowej gospodarki.
Czeka nas prawdopodobnie wojna per procura, „zastępcza”, w której klienci Iranu na Bliskim Wschodzie, sterowane przez niego szyickie milicje, ugrupowania terrorystyczne i inne bojówki w Iraku, Syrii, Libanie, Jemenie i Libanie – będą atakowały cele amerykańskie, a może i izraelskie, gdzie tylko się da. Ale raczej nie w samych Stanach Zjednoczonych, bo Waszyngton musiałby wtedy dokonać inwazji Iranu.