Zapanowała „Westlessness” (czyli „Bezzachodniość”). Trudno oprzeć się wrażeniu, że ten nieco prowokacyjny tytuł nadany raportowi poprzedzającemu coroczną konferencję bezpieczeństwa w Monachium stał się samospełniającą się przepowiednią podczas spotkania liderów tradycyjnie pojmowanego Zachodu.
Słabnąca moc Monachium
Miejsce, w którym – czasem na siłę – przez ostatnie lata prezydentury Donalda Trumpa próbowano udowadniać, że nic złego się nie dzieje, traci magiczną moc. Po tegorocznej monachijskiej konferencji bezpieczeństwa Zachód, pojmowany jako transatlantycka więź Ameryki i Europy, jeszcze się nie rozsypał. Jednak coraz wyraźniej widać, że poszczególne „wyspy” się od siebie oddalają, a gospodarze każdej z nich inaczej rozumieją, co Zachodem jest, jakie są jego cele i gdzie leży nasza przyszłość.
Amerykanie najsilniej stawiali na tezę, że celem jest konfrontacja z Chinami. Kluczowe wystąpienia najważniejszych delegatów z Waszyngtonu: sekretarza stanu Mike′a Pompeo, sekretarza obrony Marka Espera i liderki demokratycznej opozycji Nancy Pelosi, skupione były na chińskim zagrożeniu i konieczności przeciwdziałania. Przy czym nikt już nikogo nie próbował łudzić. „Będąc w Europie, zdaję sobie sprawę, że było tu wiele dyskusji o wyzwaniach ze strony Rosji, dlatego właśnie chciałbym się skupić na pierwszoplanowym problemie Pentagonu – Chińskiej Republice Ludowej”. Dla każdego, kto śledzi amerykańską debatę o bezpieczeństwie i obronności, sprawa jest od dawna jasna, ale akurat w rozmowach z Europą nie była dotąd stawiana tak ostro.