Wielka Brytania z końcem stycznia opuściła Unię Europejską, więc brytyjski rząd może już wdrażać prawo niezgodne z ustawodawstwem wspólnoty. Jako pierwsze z nowych możliwości chce skorzystać ministerstwo spraw wewnętrznych, które właśnie opublikowało szczegóły propozycji reformy polityki imigracyjnej.
Czytaj także: Dom spokojnej starości dla Polaków w Anglii
Brytania na modłę Australii
MSW chce, by nowe rozwiązania weszły w życie na początku przyszłego roku, czyli po okresie przejściowym w relacjach Wielkiej Brytanii z UE. Rozwiązanie wprowadza punktowy system oceny imigrantów i jest inspirowane australijskim reżimem, najostrzejszym w świecie zachodnim.
System ten sprowadza potencjalnych imigrantów do roli produktów podlegających kontroli jakości. Brytyjscy urzędnicy ocenią kandydatów na mieszkańców Wysp w dziewięciu kategoriach. Sprawdzą, czy dana osoba ma ofertę pracy w Zjednoczonym Królestwie i odpowiednie kwalifikacje. Dodatkowe punkty będzie można zdobyć za propozycję zatrudnienia w sektorze, w którym akurat brakuje pracowników. Urzędnicy ocenią też wysokość ewentualnych zarobków – w normalnej procedurze szanse będą mieli tylko ci, którzy będą w stanie udokumentować pensję powyżej 1700 funtów miesięcznie. Punkty bonusowe otrzymają posiadacze doktoratów.
W sumie do zdobycia będzie ich sto, a żeby dostać się do kraju, trzeba minimum 70. Matematyczny rygor tej nowej polityki imigracyjnej zakończy oczywiście gwarantowany przez unijne prawo swobodny przepływ osób między krajami wspólnoty i Wielką Brytanią. Szansę na osiedlenie na dłużej stracą też zagraniczni studenci brytyjskich uczelni. Nowy schemat nie bierze bowiem pod uwagę, że absolwenci często wpierw znajdują słabo płatną pracę poniżej kompetencji, by potem pracować w zawodzie. Wypychanie ich poza kraj to dobrowolne pozbywanie się wykształconych osób z rynku pracy.
Czytaj także: Migracyjny skandal na Wyspach. Kto za niego odpowie?
Mniej pracowników z naszej części Europy
Propozycje brytyjskiego rządu grają oczywiście na antyimigranckich sentymentach zwolenników brexitu i wyborców rządzących konserwatystów. Przede wszystkim mają ukrócić migrację niewykwalifikowanych pracowników z Europy Środkowo-Wschodniej. Po rozszerzeniu UE na kraje naszego regionu Wielka Brytania najszybciej otworzyła rynek dla osób z Polski, Litwy, Czech i innych nowych członków wspólnoty. Liczba imigrantów z 10 państw z tej części kontynentu urosła z ok. 200 tys. w 2004 r. do niemal 2 mln.
Napływ pracowników okazał się zbawienny dla brytyjskiej gospodarki. Wypełnili luki, a według wyliczeń wpłaty z podatków były większe niż pomoc socjalna. Mimo to pracownicy ci stali się celem kampanii nienawiści przed referendum brexitowym. Zwolennicy rozwodu obiecywali, że zakończą niekontrolowany napływ pracowników. Spodobało się to wielu Brytyjczykom starszego pokolenia, zamieszkującym podupadłe tereny poprzemysłowe, obwiniającym imigrantów o ciężką sytuację na rynku pracy.
Czytaj także: Nowe negocjacje, a Bruksela i Londyn są daleko od siebie. Co dalej?
Imigrant, produkt z importu
Sama propozycja systemu jest kontrowersyjna, a język stosowany w dokumencie MSW – oburzający. Autorzy posługują się do bólu biurokratycznym żargonem, odnosząc się do potencjalnych imigrantów niczym do produktów importowanych na Wyspy. I tak osoby, które będą chciały przeprowadzić się do Zjednoczonego Królestwa, stają się „zasobem” ocenianym wyłącznie pod kątem przydatności dla gospodarki. Autorzy propozycji jakby z dumą oświadczają, że przez system nie przebrnęłoby najpewniej 70 proc. mieszkańców UE.
Propozycja odbiła się szerokich echem także w Wielkiej Brytanii. Najbardziej absurdalny był komentarz Priti Patel, minister spraw wewnętrznych i córki imigrantów z Ugandy. W radiu stwierdziła, że gdyby reżim obowiązywał już dawniej, jej rodzice najpewniej nie zostaliby wpuszczeni do kraju.
Czytaj też: Kanclerz odchodzi. Jatka w brytyjskim rządzie