Naprawdę nic nie wiemy. Nawet gdybyśmy wiedzieli, to i tak zaraz mogłoby to być nieaktualne. Sytuacja zmienia się z godziny na godzinę – mówi z uśmiechem dziewczyna ze Scoot, tanich singapurskich linii lotniczych, kiedy pytam, czy aby na pewno po przesiadce w Singapurze dolecę do Manili. Jest piątek wieczór, siedzę na lotnisku w Perth w północnej Australii i właśnie przeczytałem w internecie, ze prezydent Filipin Rodrigo Duterte ogłosił blokadę stolicy. Żeby powstrzymać epidemię koronawirusa.
Biorąc pod uwagę, że Duterte wsławił się brutalną kampanią przeciwko narkotykom, w której zginęło prawie 30 tys. ludzi, należy oczekiwać, że blokada to będzie poważna sprawa.
Czytaj też: Odyseja tysięcy. Jak Polacy wrócą teraz do kraju?
Tymczasowy azyl z kangurami
Może zrezygnować z lotu i przeczekać? Wprawdzie w Australii jest już ok. 300 przypadków zachorowań, ale zdecydowana większość na wschodnim, przyjemniejszym (klimatycznie) wybrzeżu. Na spalonym słońcem zachodzie kraju, odizolowanym od świata czerwonymi pustyniami i Oceanem Indyjskim, w ogóle nie czuje się paniki. Tysiące backpackersów, głównie młodych Europejczyków, którzy przyjechali na antypody do pracy sezonowej i na wakacje, snują się od plaży do plaży i absolutnie niczym się nie przejmują. Odrobili już swój wizowy obowiązek – pracę na farmie – a teraz korzystają z uroków życia.
Jedyne, na co trzeba uważać – jak wyjaśniały mi dzień wcześniej trzy Francuzki z oldskulowego volkswagena – to żeby nie przejechać kangura.