Tedros Adhanom Ghebreyesus jest pierwszym dyrektorem generalnym WHO pochodzącym z Afryki i pierwszym w prawie 72-letniej historii instytucji bez dyplomu lekarza medycyny. To wykształcony w Wielkiej Brytanii immunolog z doktoratem z filozofii zdrowia publicznego i ze sporym doświadczeniem politycznym. Był m.in. etiopskim ministrem spraw zagranicznych i ministrem zdrowia. Całkiem niezłe połączenie w dobie epidemii, która z problemu medycznego coraz bardziej staje się wyzwaniem społecznym, gospodarczym, politycznym, w sumie filozoficznym. 55-latek jest też ojcem piątki dzieci, więc potrafi sobie wyobrazić, co kwarantanna oznacza dla rodzin zmuszonych do godzenia izolacji i pracy zdalnej.
Czytaj też: Jak wygląda zdalna praca
Doktor WHO, ale nie biurokrata
Do tej pory szefowie WHO byli znani przede wszystkim specjalistom. Ale pandemia przypadła na epokę bardzo medialną. Dodatkowo dr Tedros, pozbawiony sznytu biurokraty, potrafiący skrócić dystans i prosto wyłożyć, o co mu chodzi, dobrze wypada przed kamerami. Bywa na miejscu zdarzeń. Podczas ostatniej epidemii eboli Kongo odwiedził dziesięciokrotnie. Gdy stało się jasne, że nowy koronawirus to nie przelewki, szybko pojechał do Chin.
Odbierany jest z sympatią, mimo że mówi rzeczy, których nie słucha się chętnie. W tych dniach apeluje, by m.in. nie otwierać ponownie szkół, ale dalej wdrażać agresywne metody mitygowania wirusa. Izolować, leczyć, testować, wprowadzać drastyczne restrykcje gospodarcze, bo to najlepsze sposoby walki. Muszą je wprowadzać kolejne kraje, także te – jest ich wciąż ok. 150 – które mają mniej niż 100 stwierdzonych przypadków. Jeśli tego nie zrobią, nie zapobiegną powstaniu lokalnych ognisk i nie unikną poważniejszych kosztów rozszerzenia choroby.