Węgrzy z probówki
Węgrzy z probówki. Dlaczego Orbán znacjonalizował kliniki in vitro?
Margit to 36-letnia koordynatorka projektów w fabryce żywności na południu Węgier. W kwietniu 2019 r. po raz pierwszy poddała się zabiegowi zapłodnienia pozaustrojowego. – Przeczytałam mnóstwo na ten temat, ale kiedy człowiek leży na stole operacyjnym, i tak czuje się bezbronny i samotny.
Rząd Viktora Orbána postanowił pomóc kobietom takim jak Margit i znacjonalizował sześć największych prywatnych klinik leczenia bezpłodności. Orbán przekonywał, że jego gabinet nikomu niczego nie zabrał, tylko złożył właścicielom klinik ofertę. I po negocjacjach odkupił na zasadach rynkowych. Cena transakcji nie została ujawniona.
Konserwatyzm na zamówienie
Cel? Powstrzymać kurczenie się populacji Węgier. Według OECD dziewięć lat temu liczba mieszkańców kraju spadła poniżej 10 mln. Stale rośnie grupa w wieku 60 lat i więcej (17,7 proc. w 2014 r.). Wskaźnik dzietności kobiet w wieku rozrodczym jest poniżej średniej uważanej za potrzebną do zastępowalności pokoleń (2,1 dziecka): w 2016 r. wyniósł 1,5, chociaż to i tak o 0,2 więcej niż sześć lat wcześniej, kiedy Fidesz przejmował władzę.
Przed nacjonalizacją Margit i jej mąż Gábor mogli wybrać procedurę ze wsparciem państwa albo prywatnie. Jeśli prywatnie, to od ręki, ale drogo. Jeśli ze wsparciem państwa, to taniej, ale po kilku miesiącach. W tej drugiej opcji państwo pokrywało koszt pięciu pierwszych zabiegów zapłodnienia. Samemu trzeba było zapłacić za badania, leki i koszty dojazdu. Nacjonalizacja ma zbić cenę najdroższych czynności, w tym kosztownej stymulacji hormonalnej, nawet o 90 proc. Oraz zlikwidować długie kolejki.
– Trudno oszacować, ile w sumie wydaliśmy z własnej kieszeni – wspomina Margit, która latem zostanie mamą. – Zabieg pierwszy i trzeci zrobiliśmy ścieżką publiczną.