Przez 30 lat Amerykanie robili to zupełnie inaczej. Od 1981 r. wykorzystywali system STS, czyli rakietowe pojazdy zwane promami lub wahadłowcami kosmicznymi. Były to statki podobne do samolotów, wynoszone na orbitę przez system odrzucanych rakiet, a wracające na Ziemię dzięki własnemu napędowi – w końcowej fazie lotem ślizgowym z lądowaniem na długich pasach na Florydzie lub w Kalifornii. Po katastrofie orbitera Kolumbia w 2007 r. i krótkotrwałym wznowieniu lotów STS w celu sfinalizowania napraw teleskopu kosmicznego Hubble′a zdecydowano się wycofać wahadłowce po trzech dekadach eksploatacji i 135 misjach w 2011 r. Ameryka była zdana na współpracę z Rosją, która jako jedyny kraj utrzymała zdolność odbywania załogowych lotów na stację orbitalną na pokładzie statków Sojuz. Po prawie 10 latach przerwy Amerykanie zamierzają wznowić własne loty, nie tyle wzorując się na Rosjanach, ile wracając do pierwotnych schematów podróży kosmicznych.
Czytaj też: Rosjanie chcą wysyłać turystów w kosmos
Wstęp do załogowego lotu na Marsa
W majowej misji znowu zostanie użyta rakieta nośna z kapsułą mieszczącą załogę – system z początku ery lotów kosmicznych, ale na miarę XXI w. Jego możliwości mają być dużo większe niż obsługa „prostych” lotów orbitalnych. To pierwszy krok Ameryki ku nowej misji księżycowej i wstęp do załogowego lotu na Marsa. Choć konfiguracja ta sama co u zarania podboju kosmosu, to wszystko inne: pojazdy (rakietę nośną i kapsułę orbitalną) dostarczy firma prywatna SpaceX, a nie rządowa agencja NASA, rakieta Falcon-9 ma być wielokrotnego użytku (jej pierwszy stopień potrafi wracać na platformę startową), a wnętrze kapsuły Crew Dragon bardziej przypomina kabinę samolotu klasy biznes niż znaną z programów Mercury czy Apollo ciasną metalową puszkę.