Kanclerz Angela Merkel przez długi czas przestrzegała przed zbyt szybkim otwieraniem kraju, chociaż sytuacja Niemiec jest nieporównanie lepsza niż większości krajów Europy Zachodniej. Liczba wszystkich dotychczas potwierdzonych zakażeń dochodzi co prawda do 170 tys. osób, ale dziennie przybywa już tylko niespełna tysiąc chorych. Na Covid-19 zmarło blisko 7 tys. Niemców, czyli znacznie mniej niż Włochów, Hiszpanów, Francuzów czy Brytyjczyków. Aż 40 proc. łóżek na oddziałach intensywnej terapii jest pustych, a tygodniowa liczba testów wynosi aż 300–400 tys.
Czytaj też: Świat się rozmraża, ale w maskach i rękawiczkach
Różne landy, różne tempo
Nic dziwnego, że presja ze strony zarówno przedsiębiorców, jak i wielu regionalnych polityków na szybsze luzowanie restrykcji była ogromna. Angela Merkel i premierzy krajów związkowych zgodzili się na kompromis. Landy będą same decydować o tym, w jakim tempie do szkół mają wracać uczniowie, jak szybko może rosnąć liczba dzieci w przedszkolach albo kiedy ruszą restauracje i hotele. Wiele ograniczeń będzie cofniętych jeszcze w tym miesiącu, wkrótce zostaną otwarte duże sklepy powyżej 800 m kw., spotykać będą mogły się osoby z dwóch różnych gospodarstw domowych, a w drugiej połowie maja ruszy Bundesliga (oczywiście bez kibiców).
Czytaj też: Kobiety na czele rządów lepiej sobie radzą z pandemią?
Poszczególne kraje związkowe planują zmiany w odmiennym tempie. Minus takiej strategii to różne przepisy obowiązujące przejściowo w różnych częściach Niemiec. Jednak taka logika ma sens, bo u naszego zachodniego sąsiada występują spore różnice w liczbie infekcji. Najbardziej pandemią dotknięte jest południe, najmniej wschód kraju. Kanclerz Merkel przeforsowała wspólny dla całego kraju mechanizm alarmowy. Jeśli w jakimkolwiek powiecie liczba nowych chorych przekroczy wskaźnik 50 na 100 tys. mieszkańców w ciągu tygodnia, w tym miejscu część restrykcji zostanie przywrócona aż do zahamowania epidemii. To taki swoisty bezpiecznik na wypadek regionalnych problemów.
Kryzys wzmocnił pozycję Merkel
Angela Merkel ogłosiła dzisiaj przejście do drugiego etapu walki z wirusem, w którym to właśnie kraje związkowe, a dokładniej ich premierzy mają mieć większą swobodę, ale też ponosić większą odpowiedzialność. Dla pani kanclerz to politycznie słuszna decyzja. Jej notowania znacznie wzrosły w kryzysie, a na CDU/CSU chce dziś głosować prawie 40 proc. Niemców. Tymczasem na początku marca poparcie dla chadecji niewiele przekraczało 25 proc. Jednak teraz nachodzą zupełnie inne czasy. Coraz mniej obywateli boi się wirusa, za to coraz więcej zastanawia się nad skutkami gospodarczymi tego bezprecedensowego kryzysu.
Aż 10 mln Niemców pracuje krócej niż do tej pory bądź w ogóle nie może wykonywać swoich obowiązków, a część wynagrodzenia płaci im państwo. Kolejne branże i firmy stoją w kolejce po państwową pomoc – na czele z Lufthansą i Deutsche Bahn. W tym roku niemiecki PKB spadnie według Komisji Europejskiej o 6,5 proc., a według niektórych ekspertów o ponad 10 proc. Dzisiaj pozycja Merkel jest silna dzięki bardzo dobrej strategii walki z pandemią. Ale wkrótce decydujące będzie tempo wychodzenia z kryzysu. Sama kanclerz wie, że chociaż ryzyko związane z wirusem wcale nie zniknęło, dłużej już nie można czekać z rozmrażaniem gospodarki.
Czytaj też: Świat u progu recesji. Jak źle będzie? Spójrzmy na literki