Czyżby Tajwan miał być jednym ze zwycięzców epoki pandemii? Żyje normalnie, samemu koronawirusowi stawił czoło spektakularnie: w społeczeństwie liczącym 23 mln osób wykryto trochę ponad 400 przypadków, było siedem zgonów, ostatnie zawleczone zakażenie stwierdzono 7 maja, ostatnie lokalne zanotowano w pierwszej połowie kwietnia. Te niewątpliwe sukcesy mają pomóc prezydent Tsai Ing-wen, która właśnie została zaprzysiężona na drugą kadencję, wzmocnić pozycję kraju w stosunkach z Chinami.
Znakiem czasu są gratulacje od szefa amerykańskiej dyplomacji, Mike Pompeo jest najwyższym przedstawicielem Stanów Zjednoczonych, który złożył życzenia przywódcy Tajwanu przy okazji inauguracji nowego etapu rządów. Zwyczaj ten na tak wysokim szczeblu zarzucono po 1979 r., po nawiązaniu przez USA oficjalnych stosunków z ChRL, co zepchnęło Tajwan na boczny dyplomatyczny tor. Teraz ekipa prezydenta Donalda Trumpa zmienia ton, próbuje wprząc Tajwan i podnoszenie jego rangi do swojej strategii uprzykrzania życia Chinom, w których część wyborców Trumpa, a także część doradców i wpływowych republikanów, widzi zagrożenie takie, jakie kiedyś dla Ameryki stanowił ZSRR.
Czytaj także: Tajwan – wschodni tygrys w rozkroku
Tajwan ogłosi niepodległość?
Ciesząca się rekordową popularnością Tsai chce przebijać się ku pozycjom państwa cieszącego się powszechnym uznaniem międzynarodowym. Jego brak nastręcza trudność fundamentalną, zdaje się usprawiedliwiać chińskie twierdzenia, że wyspa jest jedynie zbuntowaną prowincją jednych