Nadchodzi katastrofa, od miesięcy straszą nią politycy rządzącego Tajwanem prawicowego Kuomintangu i mianowani przez nich urzędnicy. Nastroje kiepskie, do którego ministerstwa czy urzędu w Tajpej by nie zajrzeć. Fatum partii rządzącej to liderka opozycji. Nazywa się Tsai Ing-wen, ma 55 lat, magisterium z uniwersytetu Cornella, doktorat z London School of Economics, w sondażach poparcie takie jak dotychczasowy prezydent i biegunowo odmienny program polityczny.
Wraz ze zwycięstwem dr Tsai Kuomintang pożegnałby się z władzą i setkami etatów, bo w młodej tajwańskiej demokracji zwycięzca bierze wszystko. I jeśli pani Tsai wygra, wyspa zapewne zerwie z dotychczasową polityką zbliżenia z Chinami i zacznie przeć do ogłoszenia pełnej niepodległości. A na to Chiny nie będą patrzeć obojętnie, celują przecież w Tajwan ponad tysiącem rakiet i już raz, w kampanii wyborczej sprzed 16 lat, spróbowały zrobić z nich użytek.
Ma - biznes, Tsai - świnki
Tajwan stoi więc w politycznym rozkroku. Na prezydenta Ma głosuje biznes i ci, którzy wierzą, że wskutek dobrych stosunków z Chinami, mimo kryzysu, gospodarka zdoła utrzymać 4-proc. tempo wzrostu. Tsai Ing-wen stawia z kolei na zielone technologie i obiecuje opiekę zwykłym Tajwańczykom. Pozwoliła im też odnieść wrażenie, że mają polityczny wpływ, a to duża sztuka w konfucjańskich społeczeństwach, gdzie obywatel niewiele znaczy. Dotąd Tajwańczycy wybierali prezydenta ledwie czterokrotnie, więc mobilizacja wciąż jest nowością, tymczasem pani Tsai porwała tłumy m.in. dzięki akcji „Trzy świnki”.
Jej Demokratyczna Partia Postępowa rozdała 300 tys. skarbonek w kształcie świnek, by drobniaki wrzucali do nich zwolennicy kandydatki, pierwszej kobiety z szansami na prezydenturę.