To never-ending story, historia, która zdarza się w USA co jakiś czas. To właśnie stanowi najważniejszy problem: dlaczego coś, co tak bardzo nie przynosi chluby Ameryce, uporczywie powraca? W Minneapolis w stanie Minnesota z rąk białego policjanta zginął podczas aresztowania 45-letni czarnoskóry George Floyd. Od wtorku w mieście trwają burzliwe zamieszki, szerzące się na cały kraj. Afroamerykanie mówią o linczu.
Stan wyjątkowy w Minneapolis
Policję wezwano w poniedziałek wieczorem, kiedy w miejscowej jadłodajni doszło do kłótni przy płaceniu rachunku. Floyd został aresztowany jako podejrzany o legitymowanie się, według niepotwierdzonych doniesień, fałszywym czekiem lub dowodem tożsamości. Funkcjonariusze powalili go na ziemię, jeden z nich uklęknął na jego szyi. Mężczyzna zaczął się dusić, błagał o litość, ale bez skutku – policjant nadal go przygniatał. Po kilku minutach Floyd nie żył. Policja twierdzi, że stawiał opór, ale przeczy temu nagranie wideo opublikowane przez telewizję CBS News.
Funkcjonariusze aresztujący Floyda, w tym Derek Chauvin, który udusił go kolanem, zostali zwolnieni, a władze przeprosiły rodzinę ofiary. W Minneapolis zaczęły się jednak pokojowe protesty. Po paru dniach wybuchły rozruchy – zaatakowano posterunek policji, plądrowane są sklepy, płoną samochody. Podpalono m.in. stawiany właśnie dom z tanimi mieszkaniami. Zginął jeden z czarnych uczestników zamieszek, zastrzelony przez właściciela napadniętego sklepu. Rozruchy przeniosły się do sąsiedniego, bliźniaczego miasta St. Paul. Burmistrz Minneapolis wprowadził stan wyjątkowy i wezwał na pomoc stanową gwardię narodową. Odezwał się Donald Trump, określając demonstrantów „zbirami” i grożąc użyciem broni.