Nie tuszował swoich zamiarów ani nie próbował uniknąć więzienia. Przyznał się do winy, żałował wręcz, że pozbawił życia „tak mało osób”, i planował kolejne ataki. Brenton Tarrant, który 15 marca 2019 r. wtargnął do dwóch meczetów w Christchurch na Wyspie Południowej Nowej Zelandii i salwami z przerobionej własnoręcznie broni półautomatycznej zabił pół setki modlących się ludzi, nie będzie kontynuował swojej krucjaty. We wtorek został skazany na dożywocie – bez szans na wcześniejsze zwolnienie.
Zamachowiec z Christchurch
To był szok dla całej Nowej Zelandii. Kraj uważany za oazę spokoju, położony tak daleko od reszty świata, że globalne problemy często go omijają lub uderzają znacznie łagodniej niż innych, nie zmagał się z terroryzmem na własnym terytorium. Zamach w Christchurch był zresztą do pewnego stopnia importowany. Tarrant przez kilka lat mieszkał w nowozelandzkim Dunedin, urodził się w Australii, a inspiracje czerpał od europejskiej skrajnej prawicy.
Jak wykazało śledztwo, w ciągu ostatnich dziesięciu lat Stary Kontynent odwiedził przynajmniej dwukrotnie. Pierwszy raz w 2012 r. Nawiązał kontakty z radykalnymi ruchami z Austrii, Bułgarii i Francji, wsparł je nawet finansowo. W 2016 i 2018 r. objechał Półwysep Bałkański, bo miał obsesję na punkcie walk Imperium Osmańskiego z katolicką Europą. W mediach społecznościowych publikował faszystowskie treści. Krytykował USA, NATO i takie operacje jak naloty sojuszu na Belgrad czy interwencja w Kosowie.