Gwałtowny wzrost liczby przypadków do aż 3 tys. na dobę włączył czerwone światełka alarmowe przy 10 Downing Street. To o tysiąc zakażonych więcej niż w ostatnią sobotę. Obraz jest jednak skomplikowany i niejednoznaczny, tak jakby wirus grał z nami w jakąś ponurą grę: w skali Zjednoczonego Królestwa zakażonych co prawda przybywa, za to spada liczba ciężko chorych i zmarłych. Jak te dane interpretować? Wpływ na przyrost infekcji miały z pewnością powroty z wakacji i do szkół, ogólne rozluźnienie trybu życia. Wkrótce otworzą się też uniwersytety – nie wszystkie będą działać wyłącznie w trybie online.
W sumie z powodu Covid-19 zmarło na Wyspach ponad 41 tys. osób. Optymiści i część ekspertów apeluje więc, by poskromić emocje i zachować chłodną głowę.
Czytaj też: Ci chorzy podczas epidemii boją się podwójnie
Czy Brytyjczycy tracą kontrolę?
„Czy ten wzrost infekcji to efekt kilku ognisk wirusa, czy też tracimy kontrolę nad sytuacją?” – pyta w rozmowie z „The Times” Alan McNally, profesor mikrobiologii z Uniwersytetu Birmingham. Na razie nie ma dobrej odpowiedzi. Czy kraj znowu należałoby zamknąć na trzy spusty, co Boris Johnson uczynił na początku pandemii, choć z kosztownym opóźnieniem? Z pewnością nie.
Obecne przyrosty nie doprowadziły do zagrożenia takiego jak wiosną. Dziś to 3 tys. przypadków dziennie, a wówczas – jak się szacuje – nawet 100 tys. To powód do ostrożnego optymizmu. Wyższa liczba zakażeń wiąże się teraz ze skalą i zmianą metod testowania. Być może 350 przypadków, które wykrywano tu w lipcu, to niewiele mniej niż tysiąc teraz.