Miesiąc przed amerykańskimi wyborami Departament Stanu wydał następujące oświadczenie: „Gratulujemy Republice Seszeli udanych wyborów; oczekujemy, że proces przekazania władzy będzie pokojowy. Zaangażowanie Seszelczyków w proces demokratyczny otwiera nowy rozdział w historii tego kraju”. Podobne komunikaty są generowane rutynowo. Wszak Amerykanie są „liderami wolnego świata” i najstarszą, nieprzerwanie działającą demokracją konstytucyjną. Dlatego mają prawo oceniać, oczekiwać, a nawet czasami pogrozić aspirantom w globalnej szkole demokracji.
Cztery dni po pochwale dla Seszeli sekretarz stanu Mike Pompeo opublikował ostrzeżenie przed serią wyborów w Afryce. Czytamy w nim, że „Stany Zjednoczone wspierają wolne, uczciwe i inkluzyjne elekcje. Organizacja wyborów jest ważna nie tylko dla Afrykańczyków, ale dla obrońców demokracji na całym świecie. Będziemy uważnie obserwować działania indywiduów, które zakłócają proces demokratyczny, i nie zawahamy się wyciągnąć konsekwencji, takich jak np. restrykcje wizowe”.
Od wyborów prezydenckich w USA minęły już trzy tygodnie, ale kiedy ten artykuł był oddawany do druku, prezydent Donald Trump wciąż nie uznał zwycięstwa swojego konkurenta Joe Bidena. Zamknął się w Białym Domu i codziennie wypisuje na Twitterze, że wybory zostały sfałszowane. Prawnicy Trumpa zasypują sądy dziesiątkami lipnych pozwów: mowa w nich o „podrzuconych” głosach, „zhakowanych” komputerach albo rzekomo wyrzucanych z komisji mężach zaufania.
Sądy odrzucają niemal wszystkie te pozwy. Kancelaria, która reprezentowała Trumpa w Pensylwanii, wycofała się po kilku dniach, żeby się nie kompromitować. Ale znaleźli się następcy, którzy piszą dla prezydenta następne pozwy. Jeden z nich zatytułowano dość niefortunnie, ale jakże trafnie: „Donald Trump kontra USA”.