W czerwcu 2018 r. kamery zarejestrowały zabawny moment podczas zebrania z udziałem Donalda Trumpa i wiceprezydenta Mike′a Pence′a. Prezydent bierze stojącą na stole butelkę z wodą mineralną, pochyla się i stawia ją na podłodze. Ułamek sekundy później Pence robi to samo ze swoją butelką, jakby na komendę naśladując szefa. Scenka jest dziś przebojem na YouTube, a konserwatywny komentator „Washington Post” George Will przytoczył ją jako ilustrację „psiej wierności” wiceprezydenta.
Nieodłączny cień, na dobre i na złe
Bo tak właśnie było – w ciągu całej, kończącej się już na szczęście, kadencji Trumpa Pence zachowywał się jak ktoś, kto nie znaczy nic i nie chce być niczym innym, tylko cieniem towarzyszącym prezydentowi zawsze, na dobre i na złe. Spośród wszystkich najwyżej postawionych współpracowników odznaczał się największą lojalnością. Kiedy inni trumpiści pozwalali sobie czasem na słowa rezerwy lub nawet nieśmiałej krytyki po kolejnych skandalicznych wypowiedziach lub zachowaniach Trumpa, Pence nigdy czegoś takiego nie czynił. Niezmiennie go bronił lub – kiedy już nijak nie dało się jakiegoś wyskoku usprawiedliwić – po prostu milczał, nie dopuszczając do siebie mediów. Prezydent zawsze mógł na nim polegać.
Dlatego po przegranych listopadowych wyborach liczył, że Pence wyświadczy mu ostatnią, lecz największą przysługę. 6 stycznia, kiedy Kongres miał oficjalnie zatwierdzić ich wynik, wiceprezydent miał przewodniczyć obradom Senatu. Wiadomo było, że ceremonia ta, dotychczas czysta formalność, stanie się tym razem areną kontestacji zwycięstwa Bidena przez ponad stu kongresmenów i senatorów popierających niedorzeczne roszczenia prezydenta, żeby je unieważnić.