Finał kadencji Donalda Trumpa wstrząsnął światem. I ponownie kazał zapytać, czy 45. przywódca Stanów Zjednoczonych jest ich symbolicznym grabarzem, czy też jego kontrowersyjna prezydentura i jej dramatyczne zakończenie to raczej gwałtowna, lecz przejściowa reakcja na globalizację.
Czytaj też: Drugi impeachment Trumpa stał się faktem
Koniec American dream
Przyjęło się twierdzić, że pękniecie Ameryki na pół to efekt definitywnej utraty wiary w „American dream”, który dawał nadzieję, że każdy niezależnie od statusu ma dzięki ciężkiej pracy szansę na szczęśliwe, dostatnie życie na poziomie klasy średniej. Wraz z postępem globalizacji, która skutkowała przeniesieniem produkcji przemysłowej do krajów rozwijających się, upadła też bezpowrotnie, jak zwykło się przyjmować, wiara, że następne pokolenia będą prosperować równie dobrze co obecne, a nawet lepiej.
Nie powinniśmy jednak zapominać, że „American dream” już niejednokrotnie był wystawiany na ciężką próbę. Wielki kryzys z lat 1929–33, który spauperyzował miliony mieszkańców USA, był tylko jednym z całej serii większych lub mniejszych kryzysów, jakie nawiedzały kraj w pierwszych trzech dekadach XX w. Natomiast marsze na Waszyngton, które nieraz kończyły się krwawymi starciami z demonstrantami, to też żadna nowość. Zawsze były popularnym sposobem wyrażania niezadowolenia z centralnego rządu lub różnych jego polityk. Na stolicę ruszali masowo weterani (Bonus Army), bezrobotni (Coxey′s Army), kobiety, następnie mniejszości etniczne oraz młodzież.