Lotniskowce USS Nimitz i USS Theodore Roosevelt noszą dumnie imiona zwycięskiego admirała z kampanii pacyficznej w II wojnie światowej oraz prezydenta uznawanego za duchowego ojca oceanicznej marynarki wojennej i współtwórcę imperialnej Ameryki. W sferze symboli trudno byłoby o lepsze, jeśli nowy prezydent chciałby podkreślić wolę zwycięstwa na morzu, szczególnie na Pacyfiku, i utrzymania dominacji. Podważanej, przynajmniej w regionalnym wymiarze, przez chińską ekspansję militarną i pretensje do wód, przez które przepływa znaczna część wymiany handlowej i musi przepływać, jeśli cały ten system ma się nie zawalić.
Gdy Joe Biden podnosił słuchawkę, by osobiście porozmawiać z przewodniczącym Xi Jinpingiem, na Morze Południowochińskie właśnie wpływała armada okrętów US Navy z dwoma lotniskowcami na czele – strategiczny dialog rozpoczynał się przy huku startujących samolotów. Komunikat był jasny: to rozmowa z pozycji siły, choć nadal uprzejma i pokojowa. Amerykańscy admirałowie lubią mówić, że każdy superlotniskowiec typu Nimitz to „100 tys. ton dyplomacji” (tyle mniej więcej wynosi wyporność okrętu). W przypadku dwóch grup lotniskowcowych na jednym akwenie to dyplomacja licząca do pół miliona ton i nawet 150 samolotów.
Biden płynie kursem Trumpa
Operacje morskie trzeba organizować z dużym wyprzedzeniem. Okręty potrzebują czasu, by dotrzeć na miejsce, a ćwiczenia to zupełnie inny poziom planowania niż zwykłe przejście. Gdy w grę wchodzą manewry dwóch grup lotniskowcowych, sytuacja robi się jeszcze bardziej skomplikowana, a przygotowania trzeba zacząć wiele miesięcy wcześniej.
Obecne manewry na Morzu Południowochińskim musiały więc zostać zaplanowane na długo, zanim Biden zaczął przejmować władzę od