W sobotę 20 lutego boeing 777-200 linii United Airlines leciał z Denver, stolicy stanu Kolorado, przez Pacyfik do Honolulu na Hawajach. Na pokładzie było 231 pasażerów i dziesięć osób z załogi, w tym dwóch pilotów i ośmiu członków personelu. Egzemplarz o rejestracji N772UA opuścił zakład Boeinga w Everett 50 km na północ od Seattle w listopadzie 1994 r., a do United Airlines trafił we wrześniu 1995. Była to piąta sztuka tej maszyny spośród 1656 wyprodukowanych do końca stycznia 2021 r.
Wszystko przebiegało normalnie, gdy nagle na wysokości 4 tys. m, czyli niedługo po starcie, pękły dwie łopatki wentylatora prawego silnika Pratt&Whitney 4077. Odpadły, wprawiając silnik w takie wibracje, że oderwały się osłony gondoli silnikowej. Spadły w rejonie Broomfield, na szczęście nikogo nie raniąc. Silnik zapłonął, co też jest niezwykle groźne, ale załoga zdołała opanować pożar i wylądować awaryjnie na lotnisku, z którego wystartowała. Nikomu nic się nie stało – ani w samolocie, ani na ziemi.
Czytaj też: To już koniec wielkich pasażerskich samolotów
Dwie godziny do najbliższego lotniska
Zaprojektowany na przełomie lat 80. i 90. model 777 był bardzo udany. Uważany za wyjątkowo bezpieczny i ekonomiczny samolot miał zastąpić największe maszyny pasażerskie świata: słynne Jumbo Jety, czyli Boeinga 747. Był przeznaczony na długie podróże z 305–396 pasażerami, zależnie od modelu i konfiguracji (układu siedzeń w dwóch lub trzech klasach). Przełomowe było to, że latał na trasach zarezerwowanych dotychczas dla maszyn trój- i czterosilnikowych.
W świetle przepisów pasażerskie samoloty dwusilnikowe muszą zawsze mieć w pobliżu lotniska, na których mogą wylądować w razie awarii.