Świat

Amerykanie podzielą się europejskim wojskiem z Afryką

Spadochroniarze US Army z 173. Brygady Powietrznodesantowej Spadochroniarze US Army z 173. Brygady Powietrznodesantowej Paolo Bovo / Flickr CC by 2.0
Decyzja o połączeniu dowództw U.S. Army w Europie i Afryce nie jest dobrą wiadomością dla NATO i Polski. Amerykanie do operacji na gigantycznym obszarze będą mieć do dyspozycji szczupłe siły, które wspierały wschodnią flankę sojuszu.

Komunikaty płynące z najwyższego szczebla są bardziej niż uspokajające: Ameryka wróciła, Joe Biden wstrzymał wycofanie wojsk z Niemiec zarządzone przez Donalda Trumpa, nic się nie zmienia, jeśli chodzi o obecność wojsk USA w Polsce, Rumunii i krajach bałtyckich, NATO jest najważniejszym sojuszem Stanów, a art. 5 traktatu waszyngtońskiego o wspólnej obronie nienaruszalną świętością. I wszystko to z osobna, a nawet razem może być prawdą, na której dalej mamy prawo – nie mając w sumie żadnej innej alternatywy – budować swoje przekonanie o bezpieczeństwie i sile sojuszu tak z USA, jak w ramach NATO.

Tyle że poniżej szczebla politycznego, na poziomie generałów i urzędników Pentagonu, zachodzi proces przypominający reszcie sojuszników, że Ameryka ma naprawdę globalne interesy, a jednocześnie ograniczone zasoby dla ich obrony. Musi więc gospodarować siłami przede wszystkim w zgodzie z własną strategią, niekoniecznie do końca pokrywającą się ze strategiami i interesami partnerów. Mowa o decyzji o połączeniu niezależnych do tej pory dowództw wojsk lądowych (US Army) dla Europy i Afryki w jedno – US Army Europe and Africa. Tzw. konsolidacja została ogłoszona 20 listopada, ale jej skutki w szczegółach zostały wyjaśnione z wielomiesięcznym opóźnieniem, pod koniec lutego. Dla krajów polegających na sile jednostek US Army w Europie – i tak relatywnie niewielkiej – nie są one optymistyczne.

Czytaj też: „Ameryka powraca”. Jaki to sygnał dla świata?

Fuzja Europy z Afryką

Konsolidacja tych dwóch dowództw jest wygraną dla Afryki i wygraną dla armii Stanów Zjednoczonych – zapewniał gen. Chris Cavoli na wielokrotnie przekładanym briefingu dla europejskich dziennikarzy obronnych, w czasie którego tłumaczył, co w praktyce oznacza utworzenie jednego dowództwa sił lądowych pokrywającego dwa kontynenty, z czego jeden ma gigantyczne rozmiary i nie mniejszy stopień skomplikowania. Znamienne, że w jego przesłaniu rzadko pojawiała się Europa, a w ogóle w kontekście wygranej. Na pewno jest to wygrana dla samego gen. Cavoliego. Dostał na ramię czwartą gwiazdkę, osiągając najwyższy stopień w siłach zbrojnych USA, a jego dowództwo zyskało strategiczną rangę, mimo że podlega jeszcze wyższemu, obszarowemu dowództwu europejskiemu EUCOM, któremu rozkazy może wydawać sam prezydent, głównodowodzący.

Cavoli przeniósł się więc piętro wyżej wobec poziomu, na jakim funkcjonowali poprzedni dowódcy US Army Europe, mimo że nie zmienił siedziby: – Z naszej kwatery w Wiesbaden będę w stanie zapewnić strategiczne kierowanie i zasoby. Taki czterogwiazdkowy generał to bowiem równorzędny partner dla innych najwyższych rangą dowódców, najbardziej szanowany wśród polityków na Kapitolu decydujących o pieniądzach dla wojska i dyplomatów oraz szefów państw i rządów w krajach, za które w pewien sposób odpowiada, przynajmniej z perspektywy operacji lądowych USA.

Cavoli już gdy w 2018 r. obejmował sztab w Wiesbaden, uznawany był za jednego z najzdolniejszych wysokiej rangi oficerów wojsk lądowych. Potwierdził tę opinię, zdobywając w niecałe trzy lata czwartą gwiazdkę i zajmując strategiczne stanowisko, wymagające już zatwierdzenia przez Senat – a więc wejścia w politykę. Pokazał tym samym, że jego ambicje wykraczają znacznie poza rolę zwierzchnika lądowego komponentu wojsk USA w Europie i NATO. A ostatecznie Pentagon dowiódł też, że szerzej widzi rolę US Army Europe.

Czytaj też: Putin rozpycha się na Bałtyku

Jednolity obszar – jednolite siły

Sprawy europejskie i afrykańskie są nierozerwalnie związane. (...) Bliskie położenie geograficzne i więzy ekonomiczne pomiędzy tymi kontynentami oznaczają, że problemy bezpieczeństwa regionalnego, pozostawione bez nadzoru, będą się szybko przesuwać – w ślad za jesiennym komunikatem Pentagonu Cavoli powtórzył polityczno-strategiczną dyrektywę, obrazującą, jak Waszyngton postrzega europejsko-afrykańskie sąsiedztwo. My w Europie, zwłaszcza na jej wschodzie, chętnie traktowalibyśmy Morze Śródziemne jako barierę, zresztą wiele robimy, by była trudno przekraczalna, co i tak średnio się udaje.

Amerykańscy wojskowi widzą sprawy inaczej – Morze Śródziemne jest dla nich wewnętrznym akwenem euroafrykańskiego obszaru bezpieczeństwa, który ma wpływ na interesy Ameryki i którym muszą jakoś zarządzać. Łatwiej to robić z Europy, w Afryce nie ma ani odpowiedniej infrastruktury sztabowej, ani sojuszników, z którymi można by się dzielić odpowiedzialnością za wspólny problem. – Ta konsolidacja pozwoli na większą synchronizację działań prowadzonych w Afryce z naszymi sojusznikami w NATO i Europie, z których wielu ma istotne interesy bezpieczeństwa i podziela nasze obawy dotyczące Afryki. Jako dowódca sił w Europie będę w stanie koordynować z europejskimi sojusznikami ich i nasze operacje, działania i inwestycje w Afryce, co będzie wielką korzyścią zarówno dla sytuacji na północ, jak i na południe od Morza Śródziemnego – tak Chris Cavoli widzi swoją nową rolę jako euroafrykańskiego czterogwiazdkowego generała, współpracującego z Europejczykami na rzecz wspólnego bezpieczeństwa na styku kontynentów.

Perspektywa ta byłaby budująca, gdyby nie fakt, iż gen. Cavoli nie dostał od Pentagonu żadnych dodatkowych sił, by to gigantyczne zadanie wykonać. Przeciwnie, siłami dotychczas dostępnymi dla zabezpieczenia Europy będzie musiał „obsłużyć” w razie potrzeby również Afrykę.

Czytaj też: Apel Bidena. Czy Europa znów zaufa Ameryce?

Europa musi coś oddać

Konsolidacja dowództw na pewno pozwoli na dynamiczne przesuwanie sił i przerzut z jednego teatru na drugi, między kontynentami, co znacznie poprawi czas naszej zdolności do odpowiedzi kryzysowej i zoptymalizuje dowodzenie i kierowanie w skali regionu – gen. Cavoli nie pozostawił wątpliwości, że po zakończeniu procesu połączenia, a nawet w jego trakcie, wojska podległe dowództwu lądowemu dla Europy staną się automatycznie dostępne dla operacji na kontynencie afrykańskim, nieraz tysiące kilometrów od miejsc stałego stacjonowania.

O jakie wojska chodzi? US Army Europe – a od jesieni 2020 r. również Africa – ma do dyspozycji ledwie dwie brygady: zmotoryzowaną, stacjonującą w bawarskim Vilseck, i spadochronową we włoskiej Vicenzie. Obie jednostki od 2014 r. dwoją się i troją, by wobec zwiększonego zagrożenia militarną agresją Rosji sprostać wyzwaniom tradycyjnego, natowskiego teatru europejskiego. Po rozszerzeniu obszaru ich odpowiedzialności, zakamuflowanym pod trudnym do rozszyfrowania mianem konsolidacji, będą musiały sprostać też wymogom i wyzwaniom teatru afrykańskiego. Międzykontynentalnej konsolidacji nie towarzyszy bowiem żadne transatlantyckie wzmocnienie – pod stałe dowództwo europejsko-afrykańskie nie trafią dodatkowe jednostki bojowe z USA. Cavoli dostał „pod komendę” gigantyczny obszar, który będzie musiał ogarnąć siłami mniej niż szczupłymi. Jak to zamierza zrobić?

Czytaj też: NATO – sojusz obrony demokracji?

Mnożenie przez dzielenie

Siły lądowe obecne w Europie zostaną podzielone na dwa główne kierunki operacyjne – północno-wschodni i południowy. Ten pierwszy, opisywany jako „na północ od Alp”, można rozumieć jako tradycyjne NATO, w tym obronę flanki wschodniej sojuszu przed zagrożeniem ze wschodu. Tu główną rolę w zakresie dowodzenia odgrywać ma amerykański V Korpus, którego wysunięte stanowisko dowodzenia znajduje się w Poznaniu i w którym jednym z zastępców dowódcy ma wkrótce być polski generał.

Korpus, po osiągnięciu pełnej gotowości w przyszłym roku, weźmie na siebie koordynację ćwiczeń, szkoleń, a w razie czego dowodzenie operacją obronną od Estonii po Bułgarię. Będą mu podlegać brygada zmotoryzowana stacjonująca na stałe w Niemczech, wspierające całą dywizję brygady śmigłowców i artylerii oraz rotacyjne jednostki skierowane na wschodnią flankę w celu jej wsparcia – brygada pancerna, śmigłowcowa, grupa logistyczna.

Południem, w tym Afryką, zajmie się południowoeuropejski sztab zadaniowy (Southern European Task Force, SETAF), który wcześniej służył za dowództwo lądowego komponentu obszarowego dowództwa afrykańskiego całości sił zbrojnych USA. Amerykanie mają rozbudowaną siatkę dowództw i trudno się w niej połapać nawet sojuszniczym generałom. Konsolidacja trochę rzecz upraszcza, ale i komplikuje, bo „europejska” brygada spadochronowa z Vicenzy w nowej strukturze otrzymuje w opiekę kontynent afrykański.

Z Włoch do Afryki

Nowe zadania już się pojawiły – w lutym „podniebni żołnierze”, jak się ich nazywa, wyruszyli na pierwszą sześciotygodniową misję do Somalii. To pierwsze afrykańskie zadanie 173. brygady w jej nowej roli i na pewno nie ostatnie, bo Amerykanie jeszcze za kadencji Trumpa postanowili wycofać kilkusetosobowy stały kontyngent z Somalii.

Biden decyzji poprzednika nie zmienił, tak jak nie tknął planu konsolidacji Europy z Afryką w zakresie odpowiedzialności wojsk lądowych. Dla żołnierzy stacjonujących na północy Włoch oznacza to, że w każdej chwili (w praktyce kilkanaście do kilkudziesięciu godzin od rozkazu) ze śnieżnej europejskiej zimy mogą trafić na afrykańską pustynię. Służba nie drużba, rzecz jasna, spadochroniarze musieli przecież wspierać operacje w Iraku i Afganistanie i robili to przez blisko dwie dekady. Afryka to jednak inna rzeczywistość, bo Stany nie prowadzą tam żadnej wielkiej wojny, nie mają więc wielkich baz, lotnisk, całej logistyki, sklepów i kontenerowych McDonaldów. Terroryści za to bywają równie zaciekli i podstępni.

Czytaj też: Amerykanie inwestują w bomby i nowe pociski

Ryzyko bez wojny

Na razie nie zanosi się, by Ameryka miała w przewidywalnej przyszłości wyruszać na wielką wojnę w Afryce. Operacji kontrterrorystycznych też nie prowadzą regularne wojska lądowe, nawet spadochroniarze. Do niedawna zresztą większość Amerykanów w ogóle nie zdawała sobie sprawy z obecności wojsk USA w Afryce i skali prowadzonych tam działań – oficjalnie ich tam nie było. Oczywiście wielu kojarzyło Somalię, głównie za sprawą filmu „Black Hawk Down” pokazującego skutki zasadzki słabo uzbrojonych, ale licznych i zdeterminowanych rebeliantów Mohamada Aidida na amerykańskich żołnierzy wspierających misję ONZ w Mogadiszu w 1993 r.

Wydarzenia z czasów pierwszej kadencji Billa Clintona wstrząsnęły Ameryką i doprowadziły do wycofania kontyngentu. Działań zbrojnych w Rogu Afryki nie zaprzestano, ale zaczęto w nich wykorzystywać intensywnie drony (na co pozwolił też skokowy rozwój tej technologii), uzbrojone w działka samoloty C-130 Hercules i miejscowe siły zbrojne, szkolone przez jednostki specjalne, a nawet najemników.

Szokiem kolejnym, uwypuklającym bezpośrednie afrykańskie zagrożenie nie tylko dla interesów USA, ale i ich przedstawicieli, był szturm na konsulat w Bengazi za prezydentury Baracka Obamy, w czasie tzw. arabskiej wiosny. Śmierć ambasadora USA w Libii niemal dekadę temu do dziś pozostaje plamą na honorze amerykańskiej dyplomacji, wywiadu i wojska.

Wstrząsem była zasadzka w Nigrze w październiku 2017 r., w której zginęło czterech żołnierzy amerykańskich wojsk specjalnych. Opinia publiczna ze zdziwieniem przyjęła niechętnie ujawniane przez Pentagon informacje, że w operacjach kontrterrorystycznych u boku Francuzów w Zachodniej Afryce bierze udział tysiąc amerykańskich żołnierzy.

Jak się okazało, wojskowi z USA obecni są w 20 krajach Afryki, w różnych rolach, głównie niebojowych. Ćwiczenia, szkolenia, wsparcie metodyczne – cała paleta zadań mających na celu rozszerzanie i wzmacnianie amerykańskich powiązań, których jeszcze nie nazywa się sojuszami, ale które już wykraczają poza zwykłe relacje przyjaźni. Amerykanie robią to również po to, by na miejscu monitorować podobne działania Chińczyków, Rosjan, Irańczyków, Turków – i oczywiście kontrolować wpływy ekstremistycznych ugrupowań typu Al Shabab czy Boko Haram. Taki też miałby być udział wojsk podlegających połączonemu euroafrykańskiemu dowództwu sił lądowych. Najważniejsze przedsięwzięcie w tym roku – czerwcowe ćwiczenia Afrykański Lew z udziałem wojsk z USA, Maroka, Tunezji, Ghany i Senegalu. Spadochroniarze ze 173. brygady po raz pierwszy będą w nich najważniejsi, ale nie podołają wszystkim zadaniom afrykańskiej współpracy.

Czytaj też: Dlaczego Donald Trump zbroił Arabów?

Brygady wojskowych asystentów

Wykorzystywanie pierwszorzutowych, świetnie wyszkolonych oddziałów do działań niezwiązanych ze szkoleniem bojowym mija się z celem, generuje olbrzymie koszty i odwraca uwagę od głównego zadania żołnierzy – jak najlepszego przygotowania się do walki „dziś wieczorem”.

Kilka lat temu Amerykanie wpadli więc na pomysł, by utworzyć jednostki niebojowe, mniejsze i tańsze w utrzymaniu, mające za zadanie szkolenie, wsparcie wojskowe, edukację, doradztwo i innego rodzaju współpracę z siłami zbrojnymi lub formacjami bezpieczeństwa krajów partnerskich i sojuszniczych, w tym w odległych rejonach świata. Pierwsza taka brygada SFAB zaczęła działalność w 2018 r., a w ubiegłym roku jej żołnierze trafili do Afryki na półroczną rotację.

Regionalne potrzeby są tak duże, że brygady wsparcia na stałe trafią pod komendę euroafrykańską, będą się tyko rotacyjnie wymieniać. Co więcej, wiosną taka brygada wojskowych asystentów (taką naszywkę noszą żołnierze na rękawach) trafi również do Europy, wyręczając jednostki bojowe w „miękkich” zadaniach, głównie poza NATO, w krajach utrzymujących współpracę wojskową z USA. Będą jakimś odciążeniem, ale tylko symbolicznie wzmocnią amerykański potencjał wojskowy na obu kontynentach. Jeśli więc w Afryce wybuchnie kryzys wymagający zdecydowanej i szybkiej odpowiedzi zbrojnej USA, pierwsze do akcji skierowane będą jednostki z Europy. Trzeba to mieć w pamięci, ciesząc się, że na razie Amerykanie z nami zostają.

Czytaj też: NATO kontra Rosja. Kto kogo wymanewruje?

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną