Komunikaty płynące z najwyższego szczebla są bardziej niż uspokajające: Ameryka wróciła, Joe Biden wstrzymał wycofanie wojsk z Niemiec zarządzone przez Donalda Trumpa, nic się nie zmienia, jeśli chodzi o obecność wojsk USA w Polsce, Rumunii i krajach bałtyckich, NATO jest najważniejszym sojuszem Stanów, a art. 5 traktatu waszyngtońskiego o wspólnej obronie nienaruszalną świętością. I wszystko to z osobna, a nawet razem może być prawdą, na której dalej mamy prawo – nie mając w sumie żadnej innej alternatywy – budować swoje przekonanie o bezpieczeństwie i sile sojuszu tak z USA, jak w ramach NATO.
Tyle że poniżej szczebla politycznego, na poziomie generałów i urzędników Pentagonu, zachodzi proces przypominający reszcie sojuszników, że Ameryka ma naprawdę globalne interesy, a jednocześnie ograniczone zasoby dla ich obrony. Musi więc gospodarować siłami przede wszystkim w zgodzie z własną strategią, niekoniecznie do końca pokrywającą się ze strategiami i interesami partnerów. Mowa o decyzji o połączeniu niezależnych do tej pory dowództw wojsk lądowych (US Army) dla Europy i Afryki w jedno – US Army Europe and Africa. Tzw. konsolidacja została ogłoszona 20 listopada, ale jej skutki w szczegółach zostały wyjaśnione z wielomiesięcznym opóźnieniem, pod koniec lutego. Dla krajów polegających na sile jednostek US Army w Europie – i tak relatywnie niewielkiej – nie są one optymistyczne.