We wtorek do Wiednia zjechali dyplomaci z państw sygnatariuszy umowy nuklearnej z Iranem, znanej też pod angielskojęzycznym skrótem JCPOA. Podpisana w 2015 r., również w Wiedniu, przez Chiny, Francję, Iran, Niemcy, Rosję, USA i Wielką Brytanię, jest w praktyce martwa, bo od jej postanowień odstąpił Donald Trump. Jego następca chce to odwrócić.
Dyplomacja wahadłowa
Negocjacje mogą potrwać wiele dni. Utrudnia je m.in. brak formalnych relacji dyplomatycznych między Waszyngtonem a Teheranem, wyraźna niechęć w obu krajach i związane z tym koszty polityczne. Dlatego rozmowy będą prowadzone w formule dyplomacji wahadłowej: główni adwersarze, Amerykanie i Irańczycy, nie spotkają się bezpośrednio, zamieszkali nawet w innych hotelach.
Między nimi – na zasadzie wahadła – będą kursować dyplomaci z innych państw, głównie Francuzi. Zakładając pomyślny scenariusz rozmów na poziomie politycznym, w przyszłym tygodniu do stołu mają zasiąść eksperci wszystkich stron, aby ustalić tzw. mapę drogową, czyli techniczny plan powrotu do przestrzegania zasad umowy.
Sześć lat temu zatwierdziła ona stosunkowo prosty układ: Iran zamraża swój program nuklearny i kieruje go w stronę wyłącznie cywilną, a w zamian państwa zachodnie, przede wszystkim Ameryka, stopniowo zdejmują sankcje gospodarcze, które przez lata nagromadziły się w odpowiedzi na oszustwa Teheranu m.in. w sprawie wzbogacania uranu.
Czytaj też: Jakie będą skutki zamachu na irańskiego naukowca
Iran wraca na „bombowe” tory
W maju 2018 r. Donald Trump wstrzymał amerykańskie zobowiązania bez wyraźnego pretekstu. I wprowadził tzw. politykę maksymalnej presji, czyli przywrócił stare i dorzucił nowe sankcje. Jeszcze jako kandydat na prezydenta był ostrym krytykiem tej umowy. Przekonywał, że tylko zdecydowana presja ekonomiczna i groźba użycia siły wymusi na Irańczykach umowę zgodną z amerykańskimi interesami, czyli według Trumpa taką, która będzie blokować program nuklearny, ale też rozwój irańskiego programu balistycznego, a nawet ograniczy wpływy tego kraju na Bliskim Wschodzie.
To się nie udało. Irańczycy mimo pogłębiającego się kryzysu gospodarczego, wywołanego głównie przez amerykańskie sankcje, nie chcieli słyszeć o nowej, szerszej umowie. Przez ponad rok po decyzji Trumpa realizowali swoje zobowiązania, licząc m.in. na to, że pozostałe strony umowy, przede wszystkim Europejczycy, wynagrodzą im straty. Od ponad dwóch lat stopniowo jednak przywracają swój program nuklearny na stare, „bombowe” tory, wzbogacając już uran do poziomu 20 proc. przy maksymalnym pułapie 3,5 proc. zapisanym w umowie.
Czytaj też: Po co światu broń atomowa
Biden i Rouhani pod ścianą i pod presją
Na pierwsze pozytywne sygnały Joego Bidena Teheran odpowiedział żądaniem zniesienia wszystkich sankcji od razu – jako warunku powrotu do jakichkolwiek rozmów. Biały Dom odmówił, bojąc się m.in. ostrej krytyki republikanów i oskarżeń o naiwną ugodowość. Ale czas nagli. Prezydentem Iranu jest Hasan Rouhani, uważany za koncyliacyjnego. W czerwcu Irańczycy wybiorą jego następcę, którym może zostać jeden z kandydatów obozu radykalnego, odrzucający jakiekolwiek rozmowy z Amerykanami. Obóz ten stawia dziś Rouhaniego pod ścianą – trochę jak republikanie Bidena – i ostrzega swojego prezydenta przed zbytnią ugodowością. Radykałowie nie chcą dopuścić, aby Rouhani przed samymi wyborami odniósł sukces dyplomatyczny, jakim byłoby z pewnością zniesienie amerykańskich sankcji. I namaścił kogoś ze swojego „umiarkowanego” obozu (sam już nie może startować) na następcę.
Czytaj też: Iran dławią koronawirus i sankcje
Obaj liderzy, Biden i Rouhani, są więc pod dużą presją opozycji w swoich krajach. Jednocześnie nagroda związana z powrotem do umowy nuklearnej może się okazać warta poniesionych kosztów – dla obu liderów. Bidenowi zapewni co najmniej kilkuletni spokój i odblokuje wachlarz możliwości strategicznych na Bliskim Wschodzie. Rouhaniemu – i jego następcy – pomoże wyciągnąć Iran z kryzysu gospodarczego. Zostało im nie więcej niż kilka tygodni.
Czytaj też: Konserwatyści chcą pełni władzy w Iranie