Ostatnia odsłona sporu o czeskie restrykcje miała miejsce pod koniec marca. Krzywa zachorowań spadała wprawdzie wyraźnie, jednak o pełnym zwycięstwie nie można było mówić – przynajmniej według premiera Andreja Babiša. Niepokoiła zwłaszcza wysoka liczba zgonów, średnio było ich 200, więcej niż zimą i niebezpiecznie blisko poziomu z najgorszego okresu w czeskiej pandemii, czyli przełomu października i listopada ubiegłego roku. Głównie z tego powodu Babiš przekonywał najpierw swoich ministrów, później parlament, żeby stan wyjątkowy przedłużyć o kolejne dwa tygodnie, co najmniej do 11 kwietnia. Twierdził, że dopiero kilka–kilkanaście dni po świętach będzie można zobaczyć realne skutki ostrego reżimu sanitarnego.
Czeski lockdown za wysoką cenę
Teraz, po 189 dniach nieprzerwanego lockdownu (o 123 więcej niż w czasie pierwszej fali zachorowań wiosną 2020 r.), Czesi zaczynają powoli z niego wychodzić. Nie bez politycznych kontrowersji. Sam Babiš i jego koalicjanci z mniejszościowego rządu ANO 2011 i Partii Socjaldemokratycznej (ČSSD) chcieli utrzymać go dłużej, do 27 kwietnia, ale Izba Deputowanych się nie zgodziła. Tarcia na linii gabinet–parlament zdarzały się zresztą już wcześniej; za jakimkolwiek przedłużeniem restrykcji nie chciała głosować opozycja, protestowali też samorządowcy.
Spór wokół obostrzeń groził głębszym kryzysem politycznym, co zresztą w Europie Środkowo-Wschodniej nie byłoby w żadnym aspekcie dziwne.