Eksperci – to także stanowisko WHO – nie są w stanie ocenić zjadliwości tzw. indyjskiego wariantu koronawirusa. Ale że druga fala w Indiach wspina się ostro jak klif i nie widać, by miała się spłaszczyć, nie mówiąc już o opadaniu, to jak świat szeroki rozprzestrzenia się lęk przed zawleczoną stamtąd wersją. Przy okazji przypomina się tamtejsze podejście do higieny, zdecydowanie inne niż np. na Zachodzie, więc atmosfera jest taka, jakby hodowany w indyjskim tłoku, brudzie i rozgardiaszu koronawirus miał rozlać się po całym globie i pozabijać tych, którzy przetrwali napór wersji chińskiej, brazylijskiej, południowoafrykańskiej, brytyjskiej. Zresztą te trzy ostatnie WHO klasyfikuje jako prawdopodobnie groźniejsze od indyjskiej.
Czytaj też: Grzechy koncernów farmaceutycznych
Indyjski wariant wirusa
Nie ma przekonujących dowodów, że akurat ona łatwiej się przenosi albo jest bardziej zabójcza. Rozstrzygającej tę wątpliwość odpowiedzi brak, bo brakuje danych, liczba przypadków gruntownie przebadanych w celu poszukiwania mutacji jest w Indiach niewielka. Więcej stwierdzeń pochodzi z zagranicy, już z kilku kontynentów.
O niej samej też mało wiadomo, ale ponieważ wykryto ją w październiku, to w środowisku eksperckim dominuje przekonanie, że nie jej zjadliwość doprowadziła do tak wielkiej liczby zachorowań i zapaści systemu zdrowia. Bardziej przyczyniło się nieprzygotowanie kraju na jej nadejście, w tym wielkie zgromadzenia religijne i polityczne, organizowane w ramach kampanii wyborczej prowadzonej w kilku stanach.