Demonstracji na taką skalę Kuba nie widziała od czasów recesji wywołanej upadkiem Związku Radzieckiego, choć niektórzy twierdzą nawet, że ostatni raz tyle ludzi na ulicach widziano 1 stycznia 1959 r., gdy kończyła się era marionetkowego dyktatora Flugencio Batisty, a władzę przejmował Fidel Castro. Według niezależnej platformy dziennikarstwa śledczego Proyecto Inventario protesty odbyły się w aż 40 miastach na całej wyspie – nie tylko w Hawanie czy turystycznym Varadero, ale też na głębokiej prowincji. Zgromadziły dziesiątki tysięcy osób w różnym wieku i o różnym statusie majątkowym. Wszystkie były też oczywiście nielegalne, bo spontaniczne zgromadzenia publiczne, zwłaszcza te o podłożu opozycyjnym wobec rządu, są na Kubie sprzeczne z prawem. Mimo to ewidentnie świadomi ryzyka mieszkańcy wyszli na ulicę, wysyłając pod adresem prezydenta Díaz-Canela jasny komunikat: ideologiczne paliwo rządowej propagandy, pochodzące z nostalgicznej mitologii rewolucji, przestaje tu komukolwiek wystarczać. Kraj desperacko potrzebuje reform, a władze, zamiast je wprowadzać, zamieniają Kubę w skansen dla turystów.
Czytaj także: Kuba bez Castro
Pandemia boleśnie uderzyła w Kubę
Powodów, dla których zakochani od dekad w micie antyimperialistycznego zwycięstwa obywatele wyszli na ulicę akurat teraz, jest kilka. Te najświeższe to pogarszająca się z dnia na dzień sytuacja pandemiczna i potęgowany przez nią kryzys gospodarczy. Obecna, najwyższa, jak dotąd, fala zachorowań przynosi dziennie prawie 7 tys.