Upadek Afganistanu demokratycznego i powstanie Afganistanu talibskiego jawi się obserwatorom jako zapaść, historyczna zmiana i klęska zachodniej hybris, nietamowanej pychy przenoszenia wzorców europejskich tam, gdzie nie znajdą przyjaznego środowiska.
Czytaj też: Dramatyczne sceny na lotnisku w Kabulu
Afganistan. Wrażenie chaosu
Sceny są rzeczywiście szokujące: prezydent Aszraf Ghani uciekł do Tadżykistanu – z workami pieniędzy, jak złośliwie zauważają rosyjskie media. Armia i policja rozpływają się w powietrzu, a talibowie, którzy tydzień temu byli zaledwie grupami lokalnych watażków, nagle stają się wojskiem nacierającym karnie i jednocześnie na wszystkie miasta.
Interwenci amerykańscy, którzy tę dzisiaj już niewidzialną armię budowali przez 15 lat, kosztem 80 mld dol. oraz życia wojskowych i cywilów, uciekają z lotniska w Kabulu jak niepyszni. Afgańscy pracownicy zachodnich ambasad, NGO-sów i kontyngentów wojskowych rzucają się pod koła startujących samolotów, próbując wydostać się z kraju. Wrażenie chaosu i zerwania ciągłości jest nieodparte.
Marek Świerczyński: Dramat w Kabulu. Czy polskie władze reagują na czas?
Łącznik między rządem i talibami
A jednak wśród scen chaosu i załamania rzucają się w oczy zdjęcia i oświadczenia polityków uznawanego dotychczas przez świat rządu. Dr Abdullah Abdullah, wiecznie niespełniony tadżycko-pasztuński kandydat na prezydenta, oraz były prezydent Hamid Karzaj pozostali w Kabulu zdobytym przez talibów. Obaj są ojcami założycielami demokratycznego Afganistanu, powiązani w przeszłości rywalizacją, a teraz połączeni misją zapewnienia przetrwania resztek tego projektu.
W 2009 i 2014 r. Abdullah startował przeciw Karzajowi, a później Ghaniemu i przegrywał w nieuczciwej i sfałszowanej walce wyborczej (choć i jego zaplecze głosy fałszowało). Karzaj odebrał mu zwycięstwo w 2009 r. przy cichej akceptacji Amerykanów, którzy, choć dostrzegali fałszerstwa wyborcze, to przesądzili szalę na stronę Karzaja, wierząc w zasadę, że „tylko Pasztun może rządzić Afganistanem”.
Teraz obaj konkurenci, wsparci w swoistym triumwiracie przez Gulbuddina Hekmatyara, pasztuńskiego warlorda, pozostali w Kabulu, by kontynuować negocjacje ze zwycięskimi już talibami. Kontynuować – ponieważ obaj, Karzaj i Abdullah, od co najmniej pięciu lat systematycznie latali do Kataru, budowali więź negocjacyjną z talibskimi dyplomatami, którzy w Dosze w 2012 r. otworzyli swoje przedstawicielstwo.
Obaj stanowili w tych negocjacjach jedyny i dość wątły łącznik między rządem a rebeliantami. Jednak ich rola była nie do przecenienia, ponieważ talibowie zdecydowanie i mimo zachęt USA odrzucali ofertę kontaktu z samym prezydentem Ghanim. Uważali go za amerykańską marionetkę (to były profesor uniwersytetu Johna Hopkinsa, specjalista od, nomen omen, upadłości państw), a Abdullah i Karzaj to jednak partnerzy z rzeczywistą siłą i zapleczem afgańskim.
Czytaj też: Ameryka ma nieczyste sumienie
Rządzenie wymaga pomocy Zachodu
Trwają zatem negocjacje w samym Kabulu. Znaczące jest to, że obaj politycy mają prawo czuć zagrożenie ze strony talibów jako symbole poprzedniej władzy i ich nieustępliwi wrogowie. Talibowie w czasie wojny nieustannie próbowali ich zabić, wysyłając na nich samobójców i ostrzeliwując ich domostwa z rakiet. Teraz jednak Karzaj i Abdullah poczuli się wystarczająco bezpiecznie, by pozostać. Obaj mają bowiem to, czego potrzebują talibowie: uznanie społeczności międzynarodowej, a zwłaszcza Zachodu. Talibowie co prawda intensywnie budują swoje relacje ze światem: ostatni rok to właściwie pasmo ich wizyt w Moskwie, Pekinie, Istambule, państwach arabskich i szereg zdjęć z tamtejszymi dyplomatami. Jednak ostatecznie tylko Zachód ma wystarczające pieniądze, by afgańska władza, jakakolwiek ona będzie, mogła utrzymać miasta afgańskie na minimalnym poziomie stabilności.
A rządzenie po zdobyciu władzy to nie tylko szariat i ideologia. Trzeba też utrzymać dostawy prądu i wody w sześciomilionowym Kabulu, kierować ruchem drogowym, dbać o szpitale. Sytuacja niemalże jak z wiersza Herberta „Tren Fortynbrasa”: „Żegnaj, książę, czeka na mnie projekt kanalizacji i dekret w sprawie prostytutek i żebraków”.
Do tej pory miejska infrastruktura współfinansowana była przez Bank Światowy, który ufał, że nie wszystkie dotacje zostaną rozkradzione i że powolny postęp Afganistanu jest wciąż możliwy, jeśli będą w nim obecni tacy właśnie politycy jak Karzaj czy Abdullah. Chińczycy i Rosjanie, choć propagandowo i z uciechą prezentują amerykańską klęskę, do płacenia się nie kwapią. Rosjanie do tej pory cieszyli się z amerykańskiej odpowiedzialności za Afganistan, a Chińczycy chcieli po prostu robić interesy. Ale finansowanie rozwoju Afganistanu to inny wymiar polityki zagranicznej, gdzie liczy się jedynie Zachód z jego – mimo wszystko – szlachetnym poczuciem misji pomocy i pieniędzmi na tę pomoc.
Czytaj też: Jaki jest bilans tej wiecznej wojny?
Propaganda czy już polityka
Karzaj i Abdullah mogą więc talibom zapewnić choć minimalne uznanie i kontynuację wpłat do budżetu. Talibowie za to coraz częściej podkreślają w swojej propagandzie, jak mocno się zmienili. Ich nowo mianowani urzędnicy w poniedziałek odwiedzili urząd energetyczny w Kabulu i wezwali do kontynuacji jego pracy. Jeden z nich, Abdulhaq Hamad odpowiedzialny za media, udzielił wywiadu dziennikarce afgańskiej stacji Tolo.
Na każdym kroku talibowie podkreślają, że chcą „inkluzywnego” rządu. Czasami na pytania o udział kobiet parskają śmiechem (jak w wywiadzie dla HBO), ale coraz częściej podkreślają, że będą strzegli ich pozycji w zgodzie z islamskim prawem. Zachód wciąż traktuje te deklaracje jako szlifowanie wizerunku, ale warto się przyglądać, czy propaganda na naszych oczach nie zamienia się w politykę.
Czytaj też: Co się stanie z Afganistanem?
Konflikt zmienił się w nową sytuację
Choć konkluzja tego procesu może być zaskakująca. Otóż talibowie od 20 lat nieustannie głosili, że ich celem jest usunięcie okupantów amerykańskich i zmiana ustroju demokratycznego na islamski. Zachodnia opinia publiczna oczywiście skupiała się na tej drugiej części. Dla Zachodu Afganistan był źródłem lęków tożsamościowych. Tym, czego się obawiał: miejscem naruszeń praw kobiet i miejscem, które nie przystawało do wyobrażeń zachodnich o jakości społeczeństwa. Słowo „okupacja” było zakazane, woleliśmy używać neutralnej i sprawczo brzmiącej „interwencji”.
A jednak okazało się, że błyskawiczne zwycięstwo i względny spokój w Kabulu (poza strefą lotniska) oraz wciąż brak oznak odnowienia wojny domowej możliwe są wyłącznie dlatego, że Amerykanie zdecydowali się na opuszczenie tego kraju. Stronnictwa afgańskie jakby czekały na to, że z „trójkąta konfliktu”: rząd w Kabulu – talibowie – Amerykanie, wypadnie jeden z wierzchołków, by konflikt zmienił się w inną sytuację.
Czytaj też: W Afganistanie giną tysiące cywilów
Izolacja czy akceptacja?
Oczywiście to hipoteza, że Afgańczycy się dogadują między sobą, choć przesłanki do jej udowodnienia są zachęcające. Sytuacja w najbliższych dniach może się jednak diametralnie zmienić, jeśli negocjacje wewnątrzafgańskie zdominuje logika stref wpływów i obrony terytorium za wszelką cenę. Na razie na lotnisku trwa chaos, z Afganistanu uciekają ludzie. Amerykanie skupieni są na obrazach „Sajgonu 2021” i zastanawiają się, ile na tym straci Joe Biden przed zbliżającą się 20. rocznicą zamachów w Nowym Jorku i Waszyngtonie.
Kiedy minie pierwszy szok, liczne w Afganistanie grupy interesów społecznych i demokratycznych (działacze praw człowieka, wolne media, kobiety) zaczną podnosić ręce w proteście przeciw opresji, co łatwo może zdestabilizować sytuację. Zachód – wciąż tylko on się liczy jako sponsor Afganistanu – musi blisko się przyglądać nowemu rządowi i podjąć decyzję o jego akceptacji lub izolacji. Każdy scenariusz, nawet uznania, że talibowie współrządzą z tym ich całym okrutnym bagażem, musi wchodzić w rachubę, jeśli można zapobiec jeszcze krwawszej wojnie domowej.
Czytaj też: Trudne jest życie Afganek