Wybory parlamentarne w Niemczech wygrała SPD i jej kandydat Olaf Scholz, którego aż 70 proc. Niemców widzi na stanowisku kanclerza. Ale to nie triumfator obfitującej w nieoczekiwane zwroty kampanii i prawdopodobny następca Angeli Merkel stoi dzisiaj w centrum uwagi publicznej. Ta skupiona jest na jego dwóch możliwych koalicjantach: Zielonych i liberalnej FDP. Oraz na pytaniu, czy ich sojusz pozwoli przezwyciężyć marazm dotychczasowych rządów.
Niemcy przestraszyli się własnej odwagi
Choć badania opinii publicznej (np. Instytutu Allensbach) pokazywały ostatnio, że pragnienie zmiany politycznej było przed wyborami większe niż kiedykolwiek ostatnio, ich wynik nie jest pod tym względem jednoznaczny. SPD rządziła przez osiem lat, jej kandydat był ministrem finansów, a stylizując się na męskie wcielenie znanej z przewidywalności i ostrożności Merkel, nie może uchodzić za symbol zwrotu. Głód władzy i obietnica zmiany napędzały wprawdzie poparcie dla Zielonych, ale zatrzymało się ono na poziomie niespełna 15 proc.
Najwyraźniej Niemcy przestraszyli się własnej odwagi i perspektywę otwarcia politycznej „zielonej” ery zamienili na mniej wyrazisty scenariusz. Wszystko wskazuje na to, że po klęsce chadeków po raz pierwszy Niemcami rządzić będą trzy partie: socjaldemokraci, zieloni i liberałowie. I że to te dwie mniejsze formacje będą miały szczególnie duży wpływ na to, w którym kierunku zmierzać będzie polityka.