Pierwszy przewodnik po Kijowie kupiłam w dużej księgarni na Chreszczatyku, centralnej arterii miasta. Po francusku, tylko taki był w sprzedaży. „Kiev – guide de la ville. La capitale de l’Ucraine sovietique”. Był październik 1973 r. Przyjechałam po raz pierwszy do Kijowa, wtedy stolicy radzieckiej Ukrainy.
Miasto wyglądało nadzwyczajnie. Kiedyś musiało być zamożne, to się rzucało w oczy na każdym kroku. Wielkie, bogate kamienice, rezydencje, szerokie ulice, choć zaniedbane, przypominały o dawnej potędze. Chodzi się w dół i w górę, bo Kijów taki jest. Setki, tysiące kasztanowców właśnie przybierały barwy jesieni, z drzew spadały dorodne kasztany i turlały się beztrosko. Dniepr płynął spokojnie, szeroki i błyszczący, złote kopuły świątyń połyskiwały w słońcu. Tak się mówiło o Kijowie: miasto złotych kopuł.
Kasjerki i ich wielkie liczydła
Chreszczatyk, słynna ulica Kijowa. Socrealizm kipiał jak okiem sięgnąć. Oprócz wspomnianej księgarni był tu okazały GUM, gławnyj uniwermag – centralny dom towarowy, taki wielki bazar ze wszystkim: odzież, buty, telewizory, kosmetyki. Sklep spożywczy nazywał się gastronom. Ogromna przestrzeń, długa lada, a za nią poważne dziewuszki w białych czepkach bez uśmiechu pytały: czto dla was? Dla was, choć byłam sama.
Nie dawały czasu do namysłu. Z niezwykłą wprawą sumowały na liczydłach należności. Liczydła były wielkie, z brązowymi i czarnymi gałkami z drewna, przy pracy wydawały charakterystyczny hałas, trach, trach, gałki uderzały jedna o drugą. Budziły zachwyt: kasjerki i liczydła. Przetrwały, zanim zastąpiły je kalkulatory, a w końcu kasy fiskalne.