Już tradycyjnie początek wyborczego kwietnia to dla przeciwników Viktora Orbána czas emocjonalnego rollercoastera. Zaczyna się od wielkich nadziei. Cztery lata temu były one związane z sięgającą 70 proc. frekwencją; podejrzewano, że to rozczarowani polityką Fideszu młodzi wyborcy masowo ruszyli do urn. Okazało się, że było odwrotnie, że wybory – po których Orbán zdobył trzecią z rzędu większość konstytucyjną – zmobilizowały jego sympatyków, którzy zmienili je w plebiscyt jego popularności.
W tym roku optymizm opierał się na wspólnej liście opozycji, wyczekiwanej i wyłonionej po sprawnie przeprowadzonych prawyborach. A także na czynnikach zewnętrznych, czyli galopującej inflacji, pandemii i ataku Władimira Putina, długoletniego sojusznika Orbána, na Ukrainę. Intuicje o wyrównanym wyścigu potwierdzało wiele sondaży. Zwycięstwo opozycji wydawało się poza zasięgiem, ale pozbawienie Fideszu większości konstytucyjnej uznawano za pewnik.
Rano w niedzielę wyborczą w Budapeszcie nieoczekiwanie spadł śnieg – symbol sensacji, na którą czekano. Ale stopniał jeszcze przed południem. Tak samo jak nadzieje opozycji. Skończyło się czwartą z rzędu większością konstytucyjną dla Fideszu i wynikiem najlepszym od 2010 r.: 53 proc. poparcia dla partii Orbána (35 proc. dla opozycji) przełożyło się na 135 miejsc w liczącym 199 posłów parlamencie.
Żaden europejski przywódca nie ma takiego rekordu. Orbán stworzył precyzyjny system nierównych szans, na który składają się m.in. faworyzująca Fidesz ordynacja wyborcza, dominacja w mediach krajowych i lokalnych, rozpowszechnione, choć trudne do wykrycia, manipulacje wyborcze (typu przekupywanie najbiedniejszych), wreszcie – liczne benefity socjalne, które można podwyższać przed wyborami.