Po zwycięstwie wyborczym prezydent Emmanuel Macron zdecydował się wreszcie na wybór nowego szefa rządu. Została nim 61-letnia Élisabeth Borne, która przez całą jego pierwszą kadencję zasiadała w rządzie, kierując resortami transportu, transformacji ekologicznej, a potem pracy. Jest z wykształcenia inżynierem, ukończyła elitarną szkołę École Polytechnique, ma też dyplom znanej Krajowej Szkoły Budowy Dróg i Mostów. Zanim w 2017 r. weszła w skład rządu, kierowała wielkimi przedsiębiorstwami – francuskim metrem (RATP) i krajowymi kolejami (SNCF). Jako minister pracy zarządzała reformą systemu ubezpieczenia od bezrobocia, co – jak zawsze – budzi niezadowolenie i pretensje. Otoczenie nazywało ją w tej roli „wielofunkcyjnym scyzorykiem szwajcarskim”. Nawet nieprzychylni jej politycy przyznają, iż jest wprost niewiarygodnie pracowita.
Premierka do roli zderzaka
Dla Macrona ogromną zaletą Borne jest fakt, że wywodzi się ze środowiska lewicowego, była współpracowniczką Lionela Jospina, niegdyś premiera i szefa Partii Socjalistycznej, choć sama członkinią partii nie była. Macron, który od lat zmaga się z niekoniecznie sprawiedliwą etykietką „prezydenta bogatych”, wybrał więc kogoś, kto cieszy się sympatią lewicy, oczywiście nie tej dzisiejszej z Mélenchonem na czele, a równocześnie nie drażni prawicy.
Jednak można podejrzewać, że prezydent wybiera ją do niewdzięcznej roli zderzaka, Borne ma bowiem realizować najtrudniejszą reformę kraju: wydłużenia wieku emerytalnego (dziś 60 lat dla kobiet i 62 dla mężczyzn).