Ukraina ma spore rezerwy osobowe, paradoksalnie większe niż Rosja. Wielu ludzi pracowało bowiem za granicą, a teraz broni swego kraju. Według „Gazety Prawnej” do ojczyzny wróciło ponad 850 tys. osób.
W większości zgłosili się do wojska lub obrony terytorialnej, bo do wojska przyjmuje się głównie tych, którzy mają już za sobą pełne przeszkolenie, a najlepiej służbę w strefie działań wojennych w Donbasie w latach 2014–22. Dlatego Ukraińcy na brak ludzi nie narzekają, w ich siłach zbrojnych służy 320 tys. ludzi – 140 tys. jest w operacyjnej części wojsk lądowych (wliczając siły specjalne), 110 tys. w obronie terytorialnej, 55 tys. w siłach powietrznych (m.in. w jednostkach obrony przeciwlotniczej) i 15 tys. w marynarce (także piechocie morskiej). Liczba rezerwistów, a to przecież nie tylko ci, którzy wrócili z Polski, pozwala na niemal czterokrotną zmianę pełnych stanów wojsk.
Dobra i zła wiadomość dla Ukrainy
Mając taki zapas, w tym ludzi wyszkolonych i weteranów wojny z lat 2014–22, można pomyśleć o sformowaniu nowych jednostek. Dotychczas po prostu nie było dla nich sprzętu, ale to się przecież zmieniło. Ukraina określiła zapotrzebowanie na pewną ilość sprzętu i to jest pewna wskazówka, co planuje – o czym dalej.
U Rosjan jest inaczej. Ochotników niewielu, ludzie nie garną się do walki. Wojny nie ma, jest operacja specjalna, to i mobilizacji ogłosić nie sposób. A nawet jeśli się ogłosi, to ogołoci się gospodarkę z siły roboczej. Bo większość ludzi z tzw. lepszych rodzin za łapówki wymiga się od służby. Do wojska trafią głównie rolnicy, ale też pracownicy najmniej wykwalifikowani, ucierpią różne służby miejskie, zapewne branża budowlana.