Szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow oświadczył niedawno, że dostarczając broń Ukrainie, USA prowadzą z Rosją wojnę zastępczą. A zaraz potem demokratyczny kongresmen z Massachusetts Seth Moulton przyznał Ławrowowi rację: „Prowadzimy wojnę nie tylko w obronie Ukrainy; prowadzimy wojnę zastępczą z Rosją”.
Pojęcie wojny zastępczej, po angielsku proxy war, ma wydźwięk dwuznaczny – w czasie zimnowojennej konfrontacji określano nim wojny i przewroty polityczne w krajach Trzeciego Świata, w których USA i ZSRR wspierały w różny sposób strony konfliktu, załatwiając swoje porachunki bez angażowania własnych wojsk. Można wspomnieć choćby rolę CIA w puczu przeciw rządom Mosadeka w Iranie (1953) czy Allende w Chile (1973).
Administracja Joe Bidena stale poza tym podkreśla, że nie wojuje z Rosją, tylko broni niepodległości Ukrainy. To jednak tylko oficjalna, dyplomatyczna retoryka; zastępcza wojna stała się faktem. Bezpośrednio po inwazji, kiedy zdawało się, że Kijów padnie lada dzień, mówiło się tylko o pomocy w odparciu agresora. Ale kiedy armia rosyjska utknęła i doznała kolosalnych strat, Ameryka uwierzyła, że Ukraińcy mogą sprawić Rosji lanie, a przynajmniej długo się bronić, co warto wykorzystać, nadając wojnie wymiar globalnego starcia demokracji z tyranią.
– Z odpowiednim wsparciem Zachodu Ukraina jest w stanie odepchnąć wroga ze swego terytorium. Nie powinniśmy wstrzymywać się z niczym, co pomoże jej osiągnąć ten cel – mówi Dalibor Rohac z American Enterprise Institute. Z kolei Alexander Downes, politolog z George Washington University, przekonuje: – Celem jest takie ich wykrwawienie, aby zdolności konwencjonalnych sił Putina zostały znacząco zredukowane. To się już dzieje.
Spontaniczna wypowiedź Bidena w Polsce, że Władimir Putin „musi stracić władzę”, wyrażała przekonanie, że tylko zmiana na Kremlu stwarza szanse, by Rosja stała się krajem przestrzegającym reguł cywilizowanego świata.