Toteż po zwycięstwie Emmanuela Macrona w kwietniowych wyborach – a odetchnęliśmy wszyscy, że Marine Le Pen nie zaszła wyżej – trzeba spojrzeć, co Macron może zdziałać z nowym układem sił we władzy ustawodawczej. To dopiero pierwsza tura (druga, decydująca – za tydzień), ale już widać pewne tendencje.
Francja. Decydująca druga tura
Na początek wyjaśnienie techniczne. Francuskie okręgi wyborcze są jednomandatowe – z każdego z 577 wybierany jest jeden deputowany. Ale nie tak jak w Wielkiej Brytanii, gdzie mandat po prostu wygrywa ten, kto zyskał największą liczbę głosów, choćby o jeden więcej niż drugi na mecie (stąd określenie: first past the post). We Francji trzeba uzyskać zdecydowaną większość, ponad połowę głosów, ale i to nie wystarcza; np. w swoim okręgu przywódczyni skrajnie prawicowej partii Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen uzyskała ponad 55 proc., jednak mandatu na razie nie ma. Bo trzeba zebrać przynajmniej jedną czwartą głosów wszystkich zarejestrowanych do głosowania w danym okręgu, a przy niskiej frekwencji, czyli dużej absencji wyborczej, nawet 55 proc. nie wystarcza.
Przy rozproszkowaniu partyjnym i wielu kandydatach we Francji w pierwszej turze wyborów wygrywają tylko nieliczni, jakieś lokalne rodzynki. A druga tura rozgrywa się już jedynie między dwoma kandydatami, którzy zdobyli w pierwszej najwięcej głosów. Wtedy ci dwaj (czy dwie) walczą o głosy oddane na tych kandydatów, którzy w pierwszej turze odpadli. I powstaje zasadnicze pytanie: kto ma jaką rezerwę, czy też reservoir, zbiornik głosów, jak się zwykło we Francji mówić.