„Przez 27 lat mojej służby publicznej nigdy nie czytałem, nie słuchałem ani nie oglądałem tak szokującego, podstępnego, nieprawdziwego dziennikarstwa” – mówił 1 listopada 1973 r. na konferencji prasowej w Białym Domu ówczesny prezydent Richard Nixon. Odniósł się w ten sposób do artykułów dwójki relatywnie mało znanych reporterów stołecznego dziennika. Bob Woodard, absolwent historii i literaturoznawstwa na Yale, po służbie w marynarce wojennej, dołączył do „Posta” w 1971, pół roku przed pojawieniem się pierwszych tropów w śledztwie. Carl Bernstein, który szedł zupełnie inną ścieżką, pracował tam już pięć lat. Był reporterem bardziej doświadczonym, nagradzanym. Niespecjalnie też poważał konwenanse i obowiązkową wtedy, zwłaszcza w gazetach takich jak „WaPo”, kohabitację z elitami wschodniego wybrzeża. Bernstein nie ukończył studiów na University of Maryland, bo zwyczajnie nie chciało mu się uczyć i wyleciał za słabe stopnie. Był w tym duecie niegrzecznym chłopcem. Nigdy nie wiązał krawata do końca, stosował niekonwencjonalne metody, w głębokim poważaniu miał spotkania z politykami i gwiazdami biznesu. Od tego był rok starszy Woodward, z dyplomem Ligi Bluszczowej, zniewalającym uśmiechem i talentem do zjednywania sobie intelektualistów.
Czytaj też: Nixon w Pekinie
Afera Watergate. „I am not a crook!”
Ich współpraca stworzyła wzorzec z Sevres dla światowego dziennikarstwa śledczego. 17 czerwca 1972 r. ówczesny szef „WaPo” Ben Bradlee przydzielił im sprawę włamania do siedziby komitetu krajowego Partii Demokratycznej.