Przypomnijmy ostatnie wydarzenia: nad ranem w środę 6 lipca z rządu odeszło kilkunastu urzędników. Późnym popołudniem, gdy w „Polityce” publikowaliśmy tekst o kryzysie na Downing Street, dymisji było już 25. Do wieczora ponad 40 i wciąż ich przybywało. Z gabinetu wyleciał Michael Gove, były minister sprawiedliwości i edukacji, który jako jeden z pierwszych ważnych polityków zasugerował w środę Johnsonowi, że powinien odejść. Wieczorem do premiera udała się też szeroka delegacja polityków Partii Konserwatywnej. Cel był taki sam: nakłonić go do rezygnacji. W międzyczasie sypały się kolejne dymisje, ale wciąż brakowało tej najważniejszej – samego premiera.
Boris Johnson. Do niedawna niezatapialny
W nią mało kto wierzył. Jeszcze przed północą polskiego czasu stacja Al-Jazeera wyemitowała materiał z Londynu, który kończył się jednoznaczną konkluzją komentatorów: Boris Johnson jest od władzy uzależniony i przekonany, że ona mu się po prostu należy. Ze stanowiska więc sam nie odejdzie. Odwołać go też się nie uda, bo dopiero miesiąc temu przetrwał wotum nieufności w parlamencie.
Pozostawał scenariusz znany z przełomu lat 80. i 90., a więc rzucenie mu rękawicy w walce o przywództwo w partii rządzącej, w Wielkiej Brytanii równoznaczne ze stanowiskiem premiera. W takich okolicznościach odeszła Margaret Thatcher, tak swój kryzys przetrwał John Major. W przypadku Johnsona ta strategia wydawała się mało prawdopodobna, bo wewnątrzpartyjna opozycja, choć silna i szeroka, wciąż nie ma klarownego lidera. Kogoś, kto mógłby mu zagrozić w bezpośrednim głosowaniu. Środa przyniosła więc konsensus, że Boris znów okaże się niezatapialny.
Brytyjski tygodnik: Bierność Johnsona zabiła tysiące ludzi
Johnson składa rezygnację
Nocą sprawy przybrały jednak inny obrót. Zaczęło się od problemów natury logistycznej: niełatwo zapełnić ponad 50 wakatów w strukturach rządu. Zwłaszcza że z Johnsonem nikt nie chce już pracować, wykruszają się nawet lojaliści i starzy sojusznicy, jak Gove. Premier oczywiście zapewniał w środę Izbę Gmin, że z nominacjami nie będzie miał żadnych problemów, ale przy coraz krótszej ławce torysów nikt w to nie uwierzył. Wizerunkowym gwoździem do trumny było symboliczne spotkanie wczoraj wieczorem na Downing Street, w trakcie którego do rezygnacji Johnsona przekonywał nawet Nadhim Zahawi. Zaledwie kilka godzin wcześniej przyjął z rąk premiera nominację na stanowisko kanclerza skarbu (we wtorek dymisję z tej funkcji złożył Rishi Sunak). Wielka Brytania żyła w przekonaniu, że Johnson naprawdę nie ma już politycznej amunicji.
Informacja o jego rezygnacji trafiła do opinii publicznej w czwartek: Johnson przestał być dzisiaj przewodniczącym Partii Konserwatywnej. Nie zamierza jednak opuszczać stanowiska szefa rządu aż do jesieni – choć nie jest powiedziane, że będzie miał szansę. Jak informuje stacja BBC, Johnson miał już rozmawiać z Grahamem Bradym, przewodniczącym tzw. Komitetu 1922, czyli szefem klubu torysów w Izbie Gmin. Poinformował go, że planuje zostać do jesieni, kiedy w partii najpewniej odbędą się wybory na przewodniczącego.
Wielkiej Brytanii grozi paraliż
Czy uda mu się rządzić jeszcze kilka miesięcy? Zdania są podzielone. Według Nus Ghani, wiceprzewodniczącej Komitetu 1922, szefem rządu powinien być obecny wicepremier Dominic Raab. Posłowie Partii Konserwatywnej wydają się z kolei skłonni zaakceptować Johnsona na stanowisku do jesieni pod warunkiem, że potem jego miejsce zajmie kto inny.
Opozycja, na czele z liderem Partii Pracy Keirem Starmerem i szefową Szkockiej Partii Narodowej Nicolą Sturgeon, domaga się natychmiastowego usunięcia Johnsona. Argument jest pragmatyczny: bez poparcia w Izbie Gmin i z gigantycznymi wakatami w rządzie były burmistrz Londynu nie będzie w stanie rządzić, kraj czeka paraliż. A czasy są trudne: wojna w Ukrainie, rosnące ceny energii, niestabilność rynku pracy – według opozycji nie pora na tymczasowe rozwiązania i partyjne przepychanki.
Czytaj też: Trójkąt przy Downing Street. Boris, Rasputin i Wiewióra
Liz Truss: kandydatka na premiera?
Kto w takim razie mógłby zastąpić Johnsona? W tej chwili jako jedyna swoją kandydaturę wysunęła Suella Braverman, brytyjska prokurator generalna. Spekuluje się, że zawalczyć o przywództwo w partii może też Steve Baker, jeden z architektów wewnętrznego buntu wobec Johnsona sprzed miesiąca. W kuluarach pada też nazwisko szefowej dyplomacji Liz Truss, a jej ostatnie poczynania wskazują, że o premierostwie może myśleć poważnie. Gdy we wtorek kula śnieżna z rezygnacjami nabierała rozpędu, Truss była w samolocie do Indonezji, w drodze na szczyt G20 w Dżakarcie. Potem długo pozostawała nieuchwytna, podobno celowo, by nie komentować sprawy na gorąco. Wreszcie o godz. 11 BBC poinformowało, że minister skraca wizytę w Azji i natychmiast wraca do Londynu.
Żeby została nową szefową partii, a przez to rządu, musi zebrać większościowe poparcie wśród ponad 100 tys. torysów. Sam Johnson żywi najwyraźniej przekonanie, że mimo skandali to on wciąż sprawuje na prawicy rząd dusz. W czwartek rozmawiał z królową Elżbietą II i poinformował ją o planach pozostania na stanowisku. W okolicach południa dokonał rekonstrukcji całego rządu. Ma to być dowód jego sprawczości – w ten sposób pokazuje, że ma jeszcze wokół siebie dość ludzi, by zbudować od zera nowy gabinet. Walczy jak lew, bo jest najpewniej świadom, że porażka to dla niego polityczna śmierć.
Czytaj też: Karol, Rwanda i Miś Paddington. Spór monarchii z rządem?
Koniec ery Borisa
Przez ostatnie miesiące ucierpiał nie tylko jego rząd, ale też marka osobista. Boris Johnson zawsze był politykiem kontrowersyjnym, ale jednocześnie bardzo lubianym. Niejednokrotnie przekraczał granice, ale spora część elektoratu ceniła jego nieokrzesany styl bycia i niepoprawne żarty.
Z tego kapitału publicznego nic już nie zostało. Dzisiaj Boris jest symbolem hipokryzji, przywileju, łamania zasad w imię partykularnych interesów. Opuszczają go nawet swego czasu wierni i podobni do niego politycy, jak Dominic Cummings. Były spin doktor torysów w czwartek rano napisał na Twitterze, że „Johnsona trzeba wyeksmitować dzisiaj albo nadal będzie siał spustoszenie”. Era Borisa w brytyjskiej polityce dobiega właśnie końca. I wszystko wskazuje, że dzieje się to co najmniej kilka miesięcy za późno.
Czytaj też: Czarny scenariusz się nie spełnił. Brexit jednak z umową