Powtarzające się od 9 sierpnia wybuchy w istotnych wojskowo miejscach na Krymie nie są jednorazową akcją mającą przypomnieć, do kogo należy opanowany w 2014 r. półwysep. Wyglądają na skoordynowaną kampanię łączącą cel wojskowy z przesłaniem politycznym i efektem psychologicznym wywieranym na zdezorientowanych agresorów. Po raz pierwszy w czasie tej wojny Rosjanie czują się realnie zagrożeni na ziemi, którą uznawali za swoją. Nie znają dnia ani godziny. Nie wiedzą, czy spadnie na nich ukraiński (a w praktyce zachodni) pocisk, uderzy niewykrywalny dron czy skrycie podłożoną bombę odpali partyzant-sabotażysta.
Ataki na Krymie nie tylko rujnują azyl żołnierzom odpoczywającym na głębokich tyłach i podważają rosyjskie panowanie nad okupowanym terytorium, ale też zakłócają operację zbrojną w strategicznym wymiarze, od Donbasu przez Chersoń po Odessę. Krym jest bazą wypadową, bunkrem, magazynem broni i amunicji, składem zapasów dla całego południowego frontu, gdzie Rosja odnosiła najszybsze i największe sukcesy. Teraz, gdy z dymem idą lotniska, magazyny, węzły komunikacyjne i kolejny raz jakiś granat spada na sztab Floty Czarnomorskiej, trwałość putinowskiej ekspansji staje pod znakiem zapytania.
Rosja nie ma jak bronić Półwyspu Krymskiego przed nieuchwytnym zagrożeniem, nie widać też, by była w stanie odkuć się gdzie indziej. Linia frontu od połowy lipca niemal się nie zmienia. Trwa lokalna wymiana ciosów, ale analitycy odnotowują przesunięcia liczone w setkach metrów na dobę. Kijów nazywa to strategicznym zastojem. Moskwa wcale nie odnosi się do wydarzeń na Krymie, za to straszy wizją nuklearnego zamachu w Zaporoskiej Elektrowni Jądrowej, największej w Europie. Choć to Rosjanie ostrzeliwują tereny elektrowni, utrudniają jej normalną obsługę i uczynili z niej bazę wojskową, oskarżają Ukrainę o przygotowywanie atomowej dywersji.