Z jednej strony dymisja wydawała się już niemożliwa do uniknięcia. Liz Truss straciła poparcie w społeczeństwie, ale i we własnej partii, a w ubiegłym tygodniu do zmiany przywództwa w rządzie wzywali nawet prominentni torysi. Szarżę prowadził m.in. były minister edukacji i sprawiedliwości Michael Gove, niezadowolenie głośno wyrażał szef resortu obrony Ben Wallace, minister ds. Walii Robert Buckland czy konserwatysta Damian Green, zasiadający w Westminsterze od 1997 r. Truss nie traktował serio nawet król Karol III, pytając: „to znowu ty?”, gdy się z nim spotykała.
Bez precedensu była też reakcja przedsiębiorców i firm. Szefowie ważnych spółek, w tym Tesco, oraz funduszy inwestycyjnych bez owijania w bawełnę krytykowali nieudany „minibudżet” Truss i kanclerza skarbu Kwasi Kwartenga, którego premier złożyła w ubiegły piątek na ołtarzu, dymisjonując go i próbując ratować siebie. Głowa najbliższego współpracownika nie wystarczyła. Brytyjska prasa od poniedziałku nie pytała już o to, czy, tylko kiedy Truss opuści 10 Downing Street.
Czytaj też: Duch Margaret Thatcher krąży nad Wielką Brytanią
Rekordowo krótkie rządy Truss
Z drugiej strony miała prawo jeszcze się łudzić. Zgodnie z brytyjskim systemem partyjnym szefem rządu automatycznie zostaje przewodniczący partii, która ma większość w parlamencie, a po wyborach lidera obowiązuje 365 dni karencji.