Jego fani postrzegają go jako bohatera rodem z kinowego serialu Marvela – zupełnie jak Tony Stark, przemysłowiec, który w zbroi Iron Mana co chwila ratuje świat, tak Elon Musk miał ocalić ludzkość. Uczynił to, wymyślając auto elektryczne, naddźwiękowe pociski poruszające się w próżniowych tunelach, wyprawę na Marsa – dziesięć lat temu obiecał, że dzięki jego kosmicznej firmie człowiek postawi nogę na czerwonej planecie najwcześniej w 2022 r. Pracował też nad podłączeniem mózgu bezpośrednio do komputera.
Jego ostatnim i najgłośniejszym przedsięwzięciem jest zakup Twittera, jednej z najpopularniejszych sieci społecznościowych. Cały proces przejęcia platformy ciągnął się od stycznia 2022 r., kiedy Musk zaczął skupować akcje, w kwietniu zaoferował zaś nabycie firmy za 43 mld dol. – kwotę tak wysoką, że rada nadzorcza musiała się zgodzić. W czerwcu Musk najwyraźniej przemyślał sprawę (i przeliczył aktywa) i próbował wycofać się z podpisanej umowy, wskazując na problemy Twittera, z jakich sobie rzekomo wcześniej nie zdawał sprawy (jak konta prowadzone przez boty). Ostatecznie 27 października firmę przejął – w błazeńskim stylu.
Naczelny troll
Ta poza błazna i trolla towarzyszyła Muskowi od dawna, jakby serio wcielał w życie personę rzucającego dowcipami kinowego Iron Mana. Jednym z żartów było np. wprowadzenie na rynek gadżetów przez The Boring Company, firmę zajmującą się wierceniem tuneli samochodowych pod Los Angeles. Na jej stronie można było nabyć oznaczone logotypem czapeczki oraz miotacze ognia. Żart akurat dla wychowanych na grach wideo i serialach typu „Rick&Morty” fanów Muska. Innym wygłupem, choć znacznie bardziej zaawansowanym technicznie i spektakularnym, było wysłanie na orbitę samochodu marki tesla.
Czemu służą te wszystkie wygłupy? Ofensywie memetycznej. Prezentacje, zapowiedzi, gawędy w wywiadach – wszystko służy budowaniu wizerunku przedsiębiorcy geniusza. Każda okazja do zrobienia sobie reklamy jest dobra – gdy w 2018 r. w Tajlandii w jaskini Tham Luang po zalaniu wejścia zostało uwięzionych 12 chłopców, Musk zaproponował pomoc, konstruując miniaturową łódź ratunkową. Jak większość propozycji Muska była jednocześnie bombastyczna – i zupełnie niepraktyczna. Chłopców w ostateczności uratowali doświadczeni nurkowie (jeden z nich zginął w czasie akcji). Co zrobił Musk? Zwymyślał prowadzącego akcję za krytykę batyskafu. Oczywiście na Twitterze, ulubionym miejscu wszystkich celebrytów, którzy nie powinni mieć dostępu do klawiatury.
Niepraktyczna łódź podwodna jest doskonałym symbolem wielu przedsięwzięć Muska. Z jednej strony niektóre jego firmy odnoszą sukcesy – trudno odmówić Tesli wkładu w popularyzację pojazdów elektrycznych (chociaż mniej fani Muska wspominają o rządowym wsparciu dla firmy), SpaceX dobrze sobie radzi jako kosmiczna ciężarówka. Większość obietnic nie zostaje jednak spełniona – autonomiczne auta w czasie testów rozjeżdżają dzieci i mają problemy z odróżnianiem obiektów, a po podłączeniu procesora do mózgu testowe małpy umarły.
Najciekawszym przypadkiem jest Hyperloop – projekt szybkiego transportu. Okazał się humbugiem, który miał na celu zahamowanie zainteresowania transportem zbiorowym w Kalifornii, zwłaszcza kolejami wielkich szybkości. Warto pamiętać, że działalność „wynalazców” z Doliny Krzemowej, którzy chcą zbawiać świat kolejnymi aplikacjami i gadżetami, jest możliwa tylko wtedy, gdy abdykują władze i zdrowy rozsądek. W mieście z działającym transportem publicznym i zaawansowaną infrastrukturą na pomysł o kopaniu tuneli dla samochodów elektrycznych w celu ominięcia korków można jedynie postukać się w czoło, westchnąć i próbować wytłumaczyć, co to jest metro albo buspas.
Czytaj też: Elon Musk Człowiekiem Roku. Z wizją, ale bez empatii
Wolność słowa? Wolne żarty
Pierwsze dni urzędowania Muska na Twitterze można określić jedynie jako „shitshow”, czyli „jaka piękna katastrofa”. O produktach z Doliny Krzemowej wciąż często myśli się jako o kwestiach inżynieryjnych, tymczasem problemem jest polityka. Musk nie sprawia wrażenia, żeby zdawał sobie sprawę, jak bardzo skomplikowanym politycznie organizmem jest Twitter, działający na całym świecie i uwikłany w wiele lokalnych uwarunkowań. To problem, który zwrócił uwagę, gdy w styczniu 2021 r. Twitter zbanował konto Donalda Trumpa. Sytuacja, w której prywatna firma kontroluje dostęp prezydenta wielkiego mocarstwa do popularnego środka masowego przekazu, obnażyła mechanizm cyfrowego feudalizmu, pozbawionego demokratycznej kontroli. Nadejście Muska jeszcze bardziej pokazuje, że wszystko tu, zupełnie jak w feudalizmie, zależy od dobrej lub złej woli pana i władcy.
Nabycie Twittera jest osobistym kaprysem Muska, z jego wypowiedzi widać, że zaangażował się w prowincjonalną amerykańską wojenkę kulturową, w której uczestniczą prawicowe polityczne trolle, pod hasłem „wolności słowa” walczące z „polityczną poprawnością” (pod tę narrację podczepia się też polska skrajna prawica). Jak wygląda ta wolność słowa, można było zobaczyć już kilka godzin po nastaniu nowego szefa – Twittera zalały rasistowskie hasła.
Meltdown Muska
Ze strony biznesowej – to zupełnie irracjonalne. Twitter nigdy nie wypracowywał zysków, które uzasadniałyby tak wysoką cenę. Jak sobie z tym chce poradzić Musk? Pierwszy etap planu to szukanie oszczędności przez masowe zwolnienia – tyle że tym samym pozbawił się ludzi, którzy potrafili ogarnąć ten cały galimatias nie tylko od strony technicznej, ale i właśnie politycznej. Kolejnym pomysłem jest wprowadzenie opłat – 20 dol. za „niebieski znaczek”. Do tej pory niebieskie kółeczko ze znakiem „odfajkowane” oznaczało zweryfikowany profil – niezbędne narzędzie na platformie, na której obecni są znani ludzie. Miało to zapobiegać oszustwom „na celebrytę”, który np. rozdawał pieniądze – teraz ma być po prostu dostępne dla każdego, kto zapłaci. Pomysł z miejsca został skrytykowany m.in. przez pisarza Stephena Kinga, który napisał, że to jemu Twitter powinien płacić. Musk potraktował wpis Kinga jako krytykę zbyt wysokiej ceny i obniżył ją do 8 dol., a w odpowiedzi zaczął wklejać altprawicowe memy, a także kusić różnymi przywilejami, jak promowanie wpisów i mniejsza liczba reklam.
Z daleka ta błazenada może wyglądać jak kolejny kryzys celebryty (tzw. meltdown) – jak te z udziałem rapera Kanyego Westa czy pisarki kryminałów J.K. Rowling – ale widać nadchodzące poważne problemy. Chaos wywołany przez Muska zaczął odstraszać dużych reklamodawców (zarobki z reklam stanowią 90 proc. przychodów Twittera), co budzi obawy, że Musk zechce poszukać innych źródeł finansowania – takich jak sprzedaż danych użytkowników. Obawy budzi też fakt, że wszystko dzieje się w bardzo gorącym dla amerykańskiej polityki okresie – przed wyborami do Kongresu zaplanowanymi na 8 listopada.
Czytaj też: A gdyby Elon Musk wyłożył 6 mld dol. na walkę z głodem?