Wraca do władzy po 12 latach, naznaczonych końcem gospodarczej bonanzy, kryzysem zaufania do Partii Pracujących, którą zakładał, impeachmentem swojej następczyni Dilmy Rousseff, a przede wszystkim faszyzującym populizmem ostatnich czterech lat, który ucieleśnia odchodzący prezydent Jair Bolsonaro. I powrotem plagi głodu.
W wyborach prezydenckich w Brazylii, które 30 października wygrał Luiz Inacio Lula da Silva, nie chodziło o wysokość podatków, spór o rolę rynku i państwa, wybór między lewicą a prawicą. Owszem, dałoby się rozpisać poglądy i Luli, i Bolsonaro (urzędującego do końca 2022 r.) również w tych kwestiach. Wygrany – umiarkowana lewica, przegrany – faszyzująca prawica. Ale zestawienie poglądów i zamiarów każdego z nich nie opisałoby istoty rzeczy.
Były to bowiem wybory z gatunku „wszystko albo nic”. Rozum albo ciemnota. Nauka albo płaskoziemstwo. Koniec końców: demokracja albo autokracja. Cień szansy na spowolnienie zmian klimatycznych albo przyspieszona apokalipsa.
Wokół Luli da Silvy skupiła się koalicja partii od lewicy do prawicy – nie dlatego, że wszyscy go popierają i wielbią. Celem szerokiego sojuszu było przerwanie rządów negacjonisty pandemii i zmian klimatycznych, niszczyciela Amazonii, rasisty, homofoba i politycznego chuligana, przemawiającego językiem pełnym pogardy dla wszystkiego, co odmienne.
Nawet Geraldo Alckmin, centroprawicowy polityk, były burmistrz São Paulo i dawny kandydat na prezydenta, pokonany przez Lulę w 2006 r., przystał do sojuszu. Jeszcze półtora roku temu – gdy Lula zapowiadał start w wyborach – Alckmin grzmiał, że dawny rywal „zrujnował kraj i chce wrócić na miejsce zbrodni”. Polityka lubi zadrwić: teraz Alckmin będzie wiceprezydentem u boku Luli.