Organizacja Narodów Zjednoczonych wytypowała 15 listopada 2022 r. na dzień, gdy populacja ludzi osiągnie poziom 8 mld. Fundusz Ludnościowy Narodów Zjednoczonych oszacował, że miało do tego dojść o poranku w Azji Wschodniej, a rząd Filipin wskazał nawet konkretną osobę – to dziewczynka o imieniu Vinice, urodzona w szpitalu w Manili. Rzecz jest umowna, margines błędu wynosi dziesiątki milionów. Co wynika choćby stąd, że całkiem sporo bardzo ludnych państw nie jest w stanie policzyć dokładnie swoich obywateli. W każdym razie jakąś datę trzeba było wybrać i pojawia się okazja – mówi sekretarz generalny ONZ António Guterres – do świętowania naszej różnorodności i postępu, który pozwolił na wydłużenie ludzkiego życia oraz radykalne obniżenie śmiertelności matek i dzieci. A także, dodaje Guterres, mamy asumpt do namysłu nad stanem planety.
Na przysporzenie Ziemi dodatkowego miliarda Homo sapiens pracował raptem 12 lat. Przyczynił się do tego wzrost jakości usług medycznych i ich lepsza dostępność, wyższy poziom higieny, intensywne wysiłki na rzecz ograniczenia głodu i niedożywienia, względny pokój oraz bardzo wysoki przyrost ludności. Zwłaszcza w Azji, której w niewiele ponad dekadę przybyło 700 mln nowych ludzkich mieszkańców. I co do zasady wzrost naszej populacji postępuje, choć słabnie. W 2037 r. ma się pojawić człowiek dziewięciomiliardowy, w 2058 r. ludzi będzie 10 mld, w 2100 r. osiągniemy szczyt z 10,4 mld.
Czytaj też: Demografia polityczna. Czy Polaków jest za mało?
Więcej ludzi, więcej wyzwań
Najbardziej intrygujący jest nie tyle sumaryczny wynik, ile rozkład przyrostów. Rośniemy nierównomiernie, ONZ zwraca uwagę, że dwie trzecie obecnej ludzkiej populacji żyje w państwach spadającej dzietności, utrzymującej się poniżej współczynnika tzw. prostej zastępowalności pokoleń, pozwalającej utrzymać liczbę mieszkańców na niezmienionym poziomie. Do połowy wieku ponad sześćdziesiątka państw stanie się mniej liczna o co najmniej 1 proc. W jakiejś mierze wyludnią się także za sprawą emigracji. I odwrotnie. Wzrost będzie skoncentrowany; w obecnym stuleciu to Afryce przybędzie najwięcej obywateli, a w najbliższych dekadach ponad połowa przyrostu przypadnie na raptem ósemkę krajów: Demokratyczną Republikę Konga, Egipt, Etiopię, Filipiny, Indie, Nigerię, Pakistan i Tanzanię.
I one, i mniejsze szybko rosnące kraje zmierzą się z kumulacją problemów, w obliczu szybkiego przyrostu będą sobie trudniej radzić, skoro już teraz wyzwanie stanowi dla nich zapewnienie elementarnego bezpieczeństwa swoim obywatelom, zaopatrzenie ich w żywność, zapewnienie im usług publicznych, w tym edukacji i dostępu do służby zdrowia. Jeśli im się to uda, wtedy doprowadzą do wyhamowania wzrostu, bo co do zasady Homo sapiens najintensywniej rozmnaża się w warunkach niedoborów, niepewności i wysokiej śmiertelności najmłodszych. Wtedy rodzimy względnie więcej dzieci, podświadomie – a może i intencjonalnie – licząc, że przynajmniej jakaś część progenitury doczeka dorosłości. Dzietność m.in. w Afryce będzie stopniowo spadać, o ile codzienne okoliczności będą bardziej sprzyjające. W globalnym wymiarze efekt tego trendu uwidoczni się dopiero w kolejnych pokoleniach, gdzieś w drugiej powie XXI w.
Czytaj też: Jak ratować klimat, nie szkodząc przyrodzie
Pokoleniowa frustracja
Demografowie zwracają uwagę, że wyhamowanie wzrostu po wyżu urodzeń niesie pewną dywidendę. Pojawia się bowiem spora grupa osób w wieku produkcyjnym. Ma do tego mniejszy przychówek niż jej rodzice, może więc w większym stopniu poświęcić się pracy czy innej działalności. Jednak jeśli państwa chcą skorzystać z takiej szansy, muszą swoim najmłodszym dorosłym stworzyć warunki do godnego życia, przede wszystkim solidną edukację i perspektywy na uzyskanie zatrudnienia. W przeciwnym razie urośnie nie gospodarka, a pokoleniowa frustracja, która może zaowocować ochotą lub przymusem do szukania lepszych warunków na emigracji.
Z własnymi wyzwaniami zmierzą się społeczeństwa z coraz wyższą średnią wieku, tam przybędzie problemów związanych z opieką nad seniorami. Zresztą jako gatunek stajemy się coraz bardziej długowieczni, w 2050 r. oczekiwana długość życia wyniesie trochę ponad 77 lat, to ok. 13 lat więcej niż w 1990 r.
Czytaj też: Polska się wyludnia i starzeje. Jesteśmy skazani na katastrofę?
Człowiek, zagrożenie dla reszty środowiska
Może niektórych to zmartwi, ale jeśli prognozy ONZ są trafne, to nigdy nie staniemy się gatunkiem najliczniejszym. I niewiele pomogą tu fory, które sobie wypracowaliśmy, doprowadzając do obecnego wielkiego wymierania. Biolodzy, porównując liczebność różnych form życia, sięgają po kryterium biomasy, wtedy mogą odnieść nas np. do populacji pozostających poza naszym zasięgiem bakterii, mrówek i ryb morskich – każda z tych grup waży więcej niż wszyscy ludzie. Sporo brakuje nam także do bydła domowego (aczkolwiek tu mamy pewną kontrolę, to my regulujemy liczebność udomowionej rogacizny), cięższe od nas są także termity, ale kryl już prześcignęliśmy.
Więcej ludzi to oczywiście bardziej intensywna presja na planetę, bo niewątpliwie stanowimy zagrożenie dla reszty środowiska. Z następnymi miliardami pojawi się dodatkowa pokusa, by nie myśleć w długiej perspektywie i sięgać po najniżej rosnące owoce, czyli szukać szans rozwojowych kosztem wylesienia, przełowienia czy spalania paliw kopalnych. Można więc rewelacje o liczbie ludności traktować też jak apel o większą odpowiedzialność przywódców polityki i biznesu, bo to od nich w znacznej mierze będzie zależała nasza kondycja i tempo łupienia przez nas zasobów Ziemi.
Czytaj też: Susze, powodzie, migracje, głód, wojny. Czy klimat nas zabije?