Chińczycy wyszli na ulice co najmniej 20 razy w 15 miastach. Takie dane podają największe serwisy informacyjne, zwłaszcza te mające w Chinach swoich korespondentów, jak CNN i Reuters. Stwierdzenie „co najmniej” jest kluczowe, kraj jest objęty szczelną barierą informacyjną, dziennikarzom utrudnia się swobodną pracę w terenie, a internetowi cenzorzy na usługach partii komunistycznej pilnują, by nagrania z demonstracji i wezwania do uczestnictwa w nich nie rozprzestrzeniały się zbyt szeroko. Realna skala protestów może być większa, choć wciąż daleko jej choćby do niepokojów z 1989 r. zwieńczonych masakrą na pl. Tiananmen.
Chińczycy mają dość
Chociażby dlatego nie należy spodziewać się radykalnych działań władz. Samo pojawianie się demonstrantów na ulicach, i to w znaczących ośrodkach miejskich, jak Pekin, Szanghaj czy Guangzhou, oraz przedostanie się tych obrazów do światowej opinii publicznej jest skazą na nieskazitelnym autorytarnym rządzie Xi Jinpinga. Niektórzy jego urzędnicy zaczynają się łamać w kwestii lockdownowej polityki.
Członek Narodowej Komisji Zdrowia Chin Xia Gang poinformował we wtorek, że w strategii walki z wirusem zostaną wprowadzone „pomniejsze zmiany”, by m.in. podnieść odsetek seniorów zaszczepionych dawką przypominającą. Zapewnił też, że zdaje sobie sprawę z „niedogodności” lockdownów, obiecał zniesienie ich „tak szybko, jak będzie to możliwe”. Wygłosił też płomienną obronę dotychczasowej polityki, uznając ją za „absolutnie niezbędną”.
Chiny to jeden z ostatnich krajów, który walczy z wirusem przymusową izolacją. A lockdown ma tu ogromny zasięg. Jak wyliczył dziennik „Financial Times”, objęte izolacją są obszary odpowiedzialne za wygenerowanie nawet jednej piątej chińskiego PKB. Reżim jest surowy, izolacja oznacza całkowity zakaz opuszczania budynków, nawet w najpotrzebniejszych celach, monitoring aktywności fizycznej i internetowej, zero wyjątków. Są miejsca, jak Urumczi w prowincji Xinjiang, gdzie pożar budynku mieszkalnego sprowokował protesty – gdzie lockdown trwa od ponad stu dni. Mimo to zakażeń nie ubywa. W poniedziałek liczba nowych przypadków wyniosła ponad 46,5 tys. i niebezpiecznie zbliża się do poziomu z kwietnia i maja, kiedy lockdown został wprowadzany w Szanghaju, finansowym centrum Chin.
Czytaj też: Orwell w chińskim wydaniu
Gospodarka z zadyszką
Tymczasem sytuacja gospodarcza kraju staje się coraz gorsza. W drugim kwartale wzrost PKB był niemal zerowy, w dużej mierze właśnie z powodu zamknięcia Szanghaju. Prognoza końcoworoczna wskazuje na wzrost wynoszący 3 proc. w skali roku, co też jest wynikiem głęboko poniżej oczekiwań. Jeszcze w marcu partia wyznaczyła cel na poziomie 5,5 proc., dziś wiadomo, że nie zostanie osiągnięty. A perspektywy są pesymistyczne. Według prognoz „The Economist”, OECD czy Banku Światowego wzrost w kolejnych latach ledwo przekroczy 4 proc., co dla chińskiej gospodarki i rządzących nią oficjeli, przyzwyczajonych do dwucyfrowych wyników, będzie wciąż rezultatem słabym, żeby nie powiedzieć – poniżającym. W połączeniu z bańką na rynku nieruchomości i nadchodzącym załamaniem demograficznym zapowiada to spory kryzys, a z nim poważne problemy ze zrealizowaniem wizji Xi o Chinach jako niekwestionowanym liderze, nie tylko gospodarczym.
Problem w tym, że wróży to spore problemy praktycznie całemu światu. Doskonałym przykładem jest Apple, który z powodu problemów w chińskich fabrykach nie jest w stanie zapełnić magazynów, zwłaszcza najnowszymi wersjami iPhone’a. Według danych amerykańskiej firmy analitycznej Wedbush Securities wiele sklepów firmy ma na stanie 35–40 proc. swoich najważniejszych produktów. Bank of America szacuje, że wskutek lockdownów i zamknięcia niektórych fabryk w Chinach w trzecim kwartale do USA wypłynęło 78 mln sztuk telefonów Apple’a, czyli o 6 mln mniej niż kwartał wcześniej. Fabryka w Zhengzhou, jedna z flagowych placówek koncernu, działa na 50 proc. wydajności. Co prawda lokalne władze zapewniają, że już na początku grudnia uda się wrócić do stuprocentowego wyniku produkcyjnego, jednak eksperci nie dowierzają.
Sceptycyzm szerzy się do tego stopnia, że pojawiają się teorie spiskowe zakładające, że chiński rząd celowo doprowadza do stagnacji gospodarczej w USA. Pracownicy fabryk Apple’a i innych firm, np. Tesli Elona Muska, mieliby rzekomo otrzymywać wynagrodzenie za... wstrzymywanie się od pracy.
Czytaj też: Fabryka się zacięła. Chiny zapłacą za politykę zero-covid
Pekin wystawia światu rachunek
Ale na chińskich lockdownach tracą nie tylko Amerykanie. Na spadki w wydajności narzeka m.in. Volkswagen, holenderska spółka technologiczna ASMI produkująca podzespoły dla szeregu sektorów gospodarki i inne europejskie firmy. Trwają poszukwiania alternatywnych podwykonawców, m.in. w Tajwanie. To jednak też niepewny obszar, głównie z powodu imperialnych zapędów Xi i ryzyka eskalacji militarnej wokół wyspy. W dodatku przekierowanie produkcji zajmuje czas, a presja inflacyjna i rosnące koszty energii powodują, że mało kto zechce poczekać na późniejszy zysk.
Xi Jinping jest w trudnym położeniu. Z jednej strony nie chce odchodzić od twardej strategii zera tolerancji dla wirusa, z drugiej – dowody społecznego niezadowolenia muszą mu dawać do myślenia. Znacznie bardziej niekomfortowa jest jednak sytuacja tych, którzy od Chin zależą gospodarczo. Nie mają na sytuację w Państwie Środka żadnego wpływu, a często też nie wiedzą, co naprawdę dzieje się w ich własnych fabrykach i czy realizacja założeń produkcyjnych jest w ogóle możliwa. To cena, którą Zachód płaci za dekady używania taniej chińskiej siły roboczej. Rachunek wystawiony przez Pekin może okazać się wysoki.
Czytaj też: Chiny pozbywają się zachodnich dziennikarzy