Błoto po kolana, rozmiękłe ściany okopów i oparci o nie żołnierze, odpoczywający we wszystkich pozycjach, które tylko pozwalają nie trzymać nóg w zimnej brei. Nie wytrzymują tego żadne wojskowe buty, a dostawy zimowych kaloszy jakoś nie nadążają. Kilka tygodni deszczowej pogody w październiku i fala chłodu z końcem listopada zrobiły swoje. Rosyjskie dowództwo kieruje tam kolejne fale „mobików”, zmobilizowanych cywili bez doświadczenia w wojsku i po kilkudniowym szkoleniu. Ukraińscy żołnierze relacjonują bez satysfakcji, że to przeciwnik, który walczy masą i ponosi masowe straty. W listopadzie internet zalała fala przerażających zdjęć: spalonych i rozczłonkowanych ciał, kikutów wystających z błota, pozostawionych na pastwę zdziczałych psów i zwierzyny. Te zdjęcia to element wojny psychologicznej. Mobilizacja oznacza śmierć – mówią Rosjanom.
Kolejna ekranizacja „Na zachodzie bez zmian” weszła do kin, zanim świat zobaczył okopy i pola śmierci pod Bachmutem. Ale film przypomniał, na czym polega horror wojny pozycyjnej o tej porze roku. Skala rzecz jasna jest inna. Front w Donbasie nie rozciąga się na setki kilometrów, a codziennie nie giną tysiące żołnierzy. Ale raporty ukraińskiego sztabu znowu mówią o ponad 500 zabitych, rannych i zaginionych Rosjanach dziennie. Takie liczby padały, gdy wojna trwała na kilku frontach jednocześnie i była dużo bardziej dynamiczna. Po lipcowym wycofaniu się Ukraińców z Siewierodoniecka i Łysyczańska Rosjanie bezskutecznie próbują przedrzeć się dalej na zachód. Teraz wydają się zdesperowani, atakują bez względu na straty, tak jakby od zajęcia Bachmutu zależał los tej wojny. Do miasta zostało im kilka kilometrów pól i okopów. Ostrzeliwany bezlitośnie Bachmut broni się jeszcze, ale zaczyna przypominać Mariupol.