Inflacja w Argentynie osiągnęła w mijającym roku 90 proc. Pocovidowy zastój i bieda rozkładają codzienne żywoty 4 na 10 Argentyńczyków. Dolar znowu ma podwójny kurs – oficjalny i czarnorynkowy. Wróciła plaga kradzieży i drobnych napadów. W rozmowach między znajomymi często pada: „mamy przejebane”. Albo że Argentyna to „gówniany kraj”.
Ale – jak w dobrej opowieści literackiej lub filmowej – gdy nieszczęścia napędzają się nawzajem, a rzeczywistość sięga dna, przychodzi ratunek. Albo choć zdarzenie, które zmienia nastrój, społeczną chemię. A przede wszystkim zmienia opowieść. Oto po 36 latach wyczekiwania reprezentacja narodowa Argentyny wygrywa finał mistrzostw świata. Jesteśmy mistrzami! Może nie jest z nami tak źle?
Piłka jest opowieścią, ale w żadnym kraju nie aż taką, jak w Argentynie. Tak nostalgiczną i pełną egzaltacji. Tak ważną i tak romantyczną. A w centrum opowieści jest dwóch idoli, ba! dwóch bogów. Diego Maradona i Lionel Messi.
Maradona doczekał się iście religijnego kultu. Śpiewano o nim ballady, wznoszono kapliczki, powołano obrazoburczo-kpiarski Kościół Maradoniański. Łączył piłkarski geniusz, życiowe upadki, estetyczne piękno i tandetę w jednym. Jego życie było dramatem i kiczem, a on sam sentymentalnym macho i uroczym zakapiorem, który często krzywdził – najbardziej samego siebie. Walczył z całym światem, a świat walczył z nim. Przeciw byli kibice, policjanci, mafiozi. Rasiści i klasiści. Sędziowie na boisku i ci w sądach. Nieraz najbliżsi, których ranił.
Gdy upadał, dokopywano mu jeszcze bardziej – nie tylko na boisku. W świecie, który uważał za wrogi, często zasadnie, sięgnął po największy triumf brudnym trikiem – osławioną „ręką boga” (to właśnie ręką zdobył gola w meczu z Anglią, po którym poprowadził Argentynę do mistrzostwa w 1986 r.