„Chcemy demokracji!”, „Nie ma edukacji bez demokracji”, „Nikt nie stoi ponad prawem” – hasła z Izraela wywołują wrażenie déjà vu. Podobieństwa do tego, co stało się w naszej części Europy, widzą sami Izraelczycy. „Obawiam się o przyszłość mojej trójki wnuków. To będzie dyktatura, jak w Polsce i na Węgrzech” – mówi cytowana przez portal „Times of Israel” 74-letnia mieszkanka Ramat Gan. Nie są to głosy odosobnione.
Izraelczycy protestują już od sześciu tygodni, w ostatnią sobotę na ulice Tel Awiwu znów wyszło blisko 150 tys. osób. To miasto akademickie, w większości zamieszkałe przez świeckich Izraelczyków, zawsze było centrum protestów. Ale przeciw ustawom sądowym demonstrowały też inne, bardziej konserwatywne miejsca, jak Jerozolima, Petach Tikwa, Berszewa czy Hajfa – według mediów w sumie 80 tys. osób. Co ciekawe, po raz pierwszy protest zorganizowano także w Efracie, żydowskim osiedlu na Zachodnim Brzegu.
Izrael reformą podzielony
Punktem kulminacyjnym był poniedziałek 13 lutego, kiedy nowym prawem zajęła się komisja konstytucji, prawa i sprawiedliwości w Knesecie. Z posiedzenia wyrzucono kilkunastu posłów opozycji, którzy opóźniali prace, śpiewając m.in. piosenkę „Nie mam innego kraju”. Do Jerozolimy ściągały w tym czasie tysiące ludzi, w Tel Awiwie podstawiono nawet dodatkowe pociągi – niektóre były tak zatłoczone, że nie zabierały nowych pasażerów. Wiele firm i start-upów dało pracownikom wolne, by mogli wziąć udział w protestach.